Rok temu Europejski Trybunał Sprawiedliwości orzekł, że krzyże we włoskich szkołach nie naruszają praw niewierzących i innowierców. Logika tego orzeczenia najwyraźniej nie przemawia do członków zarządu PLL LOT, którzy właśnie zakazali stewardessom nosić krzyżyki. Bo do tego sprowadza się nowa regulacja, zabraniająca pracownikom noszenia w widocznym miejscu „biżuterii obrazującej symbole religijne".
W wypowiedzi dla „Frondy" rzecznik LOT-u uzasadnia to obawą przed „niespodziewanymi reakcjami" latających polskimi liniami „muzułmanów, Żydów i przedstawicieli innych religii". Trudno to tłumaczenie określić inaczej niż jako groteskowe.
Gdyby zresztą zarząd LOT-u naprawdę kierował się taką obawą, byłoby to działanie kontrskuteczne. Bo tego rodzaju postępowanie w oczach antychrześcijańskich fanatyków to po prostu oznaka słabości, a słabość rozzuchwala. Narzuca się, niestety, podejrzenie, że kierownictwu LOT-u nie chodziło o żadne „niespodziewane reakcje". Że zapragnęło stanąć w pierwszym szeregu wojny o postęp, o laicyzm rozumiany tak, jak we Francji.
I poniżyło wierzących. Bo nakaz zdjęcia symbolu religijnego musi przez osobę noszącą taką odznakę być odebrany jako poniżenie. Co więcej, jest to też sygnał, mówiący – nie wprost, ale wyraźnie – że religia jest czymś wstydliwym, czymś wątpliwym, czymś z definicji złym i groźnym, czymś co z współczesności należy wypierać...
Decyzja LOT-u oburza chrześcijan. Ale sądzę, że oburzyć powinni się również ci, którzy osobiście nie wierzą, ale zarazem nie chcą, aby Polska i Europa pogrążyły się w duchowej pustce. Którzy boją się tyranii agresywnego progresywizmu i ideologicznej inżynierii społecznej. I którzy – po prostu – cenią wolność. Bo zrywanie medalików z szyi stewardess jest też – po prostu – uderzeniem w ludzką wolność.