Za sprawą "Dziennika Gazety Prawnej", który niespodziewanie ogłosił, że od września znikają licea ogólnokształcące. Gazeta nie ma racji – byty pod nazwą "licea" będą działać w tych samych budynkach. I gazeta ma rację – ich "ogólnokształcącość" staje bowiem pod znakiem zapytania. Będą – poza pierwszą klasą – kompletami przygotowującymi do egzaminu maturalnego.
Ale sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Mnóstwo ludzi, zwłaszcza w Internecie, odebrało wieści jako nowe. Co jest smutnym przyczynkiem do stopnia poinformowania i krótkiej pamięci wielu z nas.
Można się było przy tej okazji przekonać o niszczącej roli polaryzacji. Adam Leszczyński z "Wyborczej" jeszcze niedawno przytakiwał mi, że istnieje realny problem szkoły odciążonej nazbyt radykalnie od realnej wiedzy przez obecny rząd. Teraz moje kolejne uwagi skwitował swoimi: podobno w tej sprawie "łkam" oraz "rwę na sobie koszulę". Uciekanie się do takiej retoryki to smutny przykład zmiany debaty w teatrzyk. Dowiedziałem się jeszcze, że szkoła będzie od teraz uczyła myślenia. Do tego trzeba było, jak widać, skasować historię w dwóch klasach liceum.
Nie mam już siły powtarzać tych samych argumentów, ale chciałbym przywołać nowy, który wielu obserwatorom reform Hallowej umyka. Konsekwencją posłania do szkół sześciolatków nie będzie, jak może wciąż sądzą niektórzy, wydłużenie o rok czasu nauki. Będzie nią przesunięcie tej nauki o rok do tyłu. Maturę będą robić osiemnastolatki. A to oznacza, że decyzje o swojej przyszłości będą musiały podejmować szesnastolatki – bo po pierwszej klasie trzeba się będzie specjalizować, bardziej ostatecznie niż dzisiaj.
Pomijając pytania, czy to nie za wcześnie na takie decyzje, informuję publiczność, że rząd wydłuża nam czas pracy o jeszcze jeden rok. Nie tylko pójść na emeryturę będzie można później, co może być nawet przedmiotem referendum, choć pewnie nie będzie. Także zaczynać trzeba będzie wcześniej.