Najbliższe dni, tygodnie pokażą, czy cała ta polityczna karuzela Donalda Tuska doprowadzi w końcu do uchwalenia najważniejszej z reform. Zmiany progów emerytalnych i zniesienia rozbuchanych przywilejów dla górników, mundurowych, sędziów, rolników. Jeżeli wierzyć premierowi, był to dzień, na który przygotowywał się od lat. Zbijał punkty lojalnościowe, wygrywał kolejne wybory, rugował konkurentów, marginalizował koalicjanta, pacyfikował publiczne media – wszystko, żeby uzdrowić system finansów publicznych.

Są pewnie tacy, którzy jeszcze się łudzą.

Jeszcze trochę wierzą, że to wciąż tylko gra. Nic, że koalicjant wyszedł trzaskając drzwiami, to tylko manewr. Z góry upatrzona taktyka. Na pewno coś ma na tego Pawlaka. Jutro wstaniemy i się okaże, że w nocy dobili targu. Że te wszystkie lata wodzenia wszystkich za nos warte były tego. I wtedy zobaczymy, czym różni się mąż stanu od polityka kurczowo trzymającego się władzy dla samej władzy. Ronald Reagan dopiero w drugiej kadencji ciął podatki, Margaret Thatcher potrzebowała lat zanim sprywatyzowała Anglię. Czy Donald Tusk ma w sobie tę cząstkę wielkich przywódców, których historia oceniła, nie liczbą pełnionych urzędów, ale stanem, w jakim zostawili po sobie państwo? Czy ma w sobie to coś, czego nie mieli premierzy poprzednich rządów? Skuteczność. Wizje, wartą więcej niż gabinety. Churchilowską sprawność umysłu, człowieka widzącego kilka ruchów do przodu i potrafiącego dotrzymywać obietnic wyborcom.

Czy to możliwe, że nie przewidział tak banalnego finału, że nie przygotował zaplecza politycznego i nie zbudował poparcia opinii publicznej dla celu, któremu wszystko podporządkował?