Że „nie potwierdziły się" doniesienia o podchodzeniu do lądowania za wszelką cenę, że nie było żadnych powodów podejrzewać obecności generała Błasika w kokpicie, nie było żadnych taśm z rzekomą kłótnią na lotnisku. Przyznano, że nikt ze strony polskiej nie uczestniczył w autopsjach zwłok, nie widział podstawowych dowodów, nawet owej brzozy nikt nie próbował badać. Wydawało się, że prorządowe media powoli godzą się z koniecznością przyznania elementarnych faktów.
Ale wystarczyło jedno przemówienie Donalda Tuska, aby cały rządowy agit-prop, podchwytując nowy ton, całkowicie zmienił retorykę. I oto okazuje się, że jednak w sprawie tragedii w Smoleńsku znana jest już prawda. Prawda, którą ci, którzy domagają się śledztwa i dostępu do podstawowych faktów oraz dowodów, usiłują „zakrzyczeć". Prawda, której trzeba bronić przed „kłamstwami", czyli pytaniami o to, jak naprawdę było, i w tej obronie wolno się posuwać już nawet do tak skończonych kretynizmów, jak stawianie znaku równości pomiędzy żądaniem zwrotu przez Rosję wraku a kłamstwami Stalina i jego następców w sprawie Katynia. Jarosław Kaczyński zaś, którego przedwczoraj oskarżano, że przypomina Putina, wczoraj, że naraża nasze dobre stosunki z Putinem na szwank, dziś, za kwestionowanie narzucanej przez Rosję, bezczelnie fałszywej narracji o tragedii, nazywany jest „agentem wpływu Putina".
W pełnych pasji i jadu pokrzykiwaniach kibiców ubliżającego z sejmowej trybuny premiera, od Adama Michnika, po redaktora Kontka z „Faktu", obelgi i cyniczne odwracanie kota ogonem idą o lepsze z kompletnym już brakiem szacunku dla elementarnej logiki.
Autor jest publicystą „Uważam Rze"