Nie ma się więc co dziwić politykom, że coraz chętniej uciekają z centrali do mniejszych ośrodków. Bo tam są prawdziwe konfitury. Słabe lokalne media nie są w stanie kontrolować prezydentów miast. Oni zresztą wydają często swoje pisma, przez co zabijają ostatnią instytucję, która może ich rozliczyć. Zwykle niewiele ma też do powiedzenia opozycja, bo sama często uczestniczy w procederze, który można nazwać państwowym kapitalizmem.

Ten patologiczny system zyskał społeczną akceptację. Na przykład wyborców z Gdańska nie drażni, że swojemu prezydentowi płacą wysoką pensję, a on niemal drugie tyle zarabia w radach nadzorczych. Gdańsk nie jest wyjątkiem, a jedynie jaskrawym przykładem działań zgodnych z prawem, ale niszczących państwo i zaufanie obywateli do niego.

Tego rodzaju praktyka powoduje, że powstaje zamknięta, wąska grupa samorządowych oligarchów, którzy nie tylko osiągają dochody podobne do tych, jakie mają menedżerowie dużych firm, lecz - co więcej - nie są zainteresowani poprawianiem przejrzystości funkcjonowania lokalnych władz. Dla samorządowych oligarchów najważniejsze jest utrzymanie status quo, ponieważ obecna sytuacja zapewnia im wysokie dochody i praktyczną nieusuwalność. Pozycje społeczna i medialna prezydenta dużego miasta sprawiają, że - jeśli nie popełni wielkich błędów - może liczyć na reelekcję. I to nawet wielokrotną. Pokazuje to praktyka z większości polskich metropolii.

O ile państwo wyeliminowało takie patologie w przypadku ministrów już wiele lat temu, o tyle dla samorządowców jest ciągle wyjątkowo tolerancyjne. Dlatego impuls do zmiany sytuacji musiałby pójść z góry. Samorządowcy mogą jednak spać spokojnie - nie ma dziś w Polsce siły, która oderwałaby ich od rad nadzorczych i ogromnych dochodów. Ten chory system daje profity politykom ze wszystkich formacji.