Opłacani z naszych podatków, powołani do dobrego zarządzania naszą wspólną rzeczywistością. Zwykle jednak wychodzi z tego niewiele. Lub zgoła nic.
Tym razem chodzi o los porzuconych dzieci. Także tutaj powtarza się ten scenariusz. Wielkie ministerstwo przygotowuje przez niemal dwa lata wielki projekt, który ma doprowadzić do likwidacji dużych domów dziecka, wesprzeć rodzinne formy opieki, a co najważniejsze - zapobiegać sytuacjom, które prowadzą do odebrania dziecka z rodzinnego domu. Wszyscy się zgadzają, że trzeba to zrobić i że w finalnym efekcie to się opłaca. Powstają opracowania, dokumenty, studia.
Wreszcie nadchodzi 1 stycznia tego roku i wchodzi w życie ustawa. Tyle że za słusznym prawem nie idą pieniądze. A miarą przykładania wagi do problemu jest jego wycena. Gminy szacują, że wdrożenie zmian to koszt 3 mld zł, resort pracy mówi o 700 mln zł. A ile wyłożył budżet? 60 mln zł. Z lekka licząc, 30 razy mniej niż potrzeba.
To kolejny dowód w tej samej sprawie: rząd traktuje rodzinę i sprawy z nią związane wręcz z obrzydzeniem. Oto kilka innych przykładów tylko z ostatniego czasu: ustawa żłobkowa, brak rzetelnej reakcji na podwyżki czesnego w przedszkolach, katastrofa z wprowadzaniem sześciolatków do szkół.
Są idee, nie ma pieniędzy i woli realnego wprowadzania zmian. Chcemy wysłać młodsze dzieci do szkoły, a konserwujemy, zamiast likwidować - z obawy przed utratą głosów Kartę nauczyciela. Ratunkiem ma być kadłubkowy program „Radosna szkoła".