Otaczają go rzecznicy internetowej „wolności" typu wiceministra Igora Ostrowskiego. Tym dziwniejsze, że Boni i jego ekipa nie wykryli na czas zagrożeń związanych z umową ACTA.
Nie wykryli i rząd Tuska zaliczył bolesną wpadkę. Popadł w konflikt z tysiącami młodych ludzi. To dobrze, że wycofano się rakiem z ACTA, już choćby dlatego, że państwo delegowało w niej niektóre uprawnienia na rzecz korporacji broniących swego prawa własności. To groźna tendencja. Z tych samych powodów dobrze, że Parlament Europejski przymierza się, też wbrew wcześniejszemu stanowisku popartemu i przez PO, i przez PiS, do tego, aby ten akt prawny odrzucić.
Tylko czy to oznacza, że politycy, którzy wykazali się bezmyślnością, żyrując coś, czego nie ogarniali, mają teraz dokonać całkowitego odwrócenia własnych szyków? Przez ostatnie miesiące minister Boni pracował z różnymi środowiskami nad wypracowaniem kompromisowych przepisów dotyczących prawa autorskiego. I sygnały są sprzeczne. Oficjalne komunikaty zapowiadają uwzględnienie racji różnych stron, także twórców broniących swojej własności. Ale wrażenie jest inne. Żeby pozyskać internetową młodzież, kręgi rządowe gotowe są ponoć na pełną „liberalizację". Zgodnie z zasadą: ściągasz, co chcesz.
Kończą się czasy, kiedy rządowe ekipy kierowały się jakąś filozofią rządzenia. Dziś możliwe są wszelkie wolty. Czyż Tusk jednym pociągnięciem pióra nie zlikwidował przemysłu hazardowego? Teraz może jednym pstryknięciem palca unieważnić cudzą własność.
Warto rządzącym zwrócić uwagę, że techniczny postęp nie likwiduje takich pojęć jak prawo własności. Choć może komplikować problem jego skutecznej ochrony. Co więcej, trudno jest tworzyć odrębne normy „tylko dla Internetu". Czy zmierzamy do świata, w którym cudza powieść i cudza praca doktorska staną się kolektywną własnością wszystkich ludzi? To koszmarna wizja.