Tymczasem ks. Wojciech Lemański, korzystając z gościny portalu Tomasza Lisa, tylko skomentował swój wywiad z weekendowej „Rzeczpospolitej". Łaskawca.
Dzielny kapłan napisał, że przyjechałem do niego w upalną sobotę, usiedliśmy pod drzewem, on nie zgodził się na publikację rozmowy, ale chętnie na nią przystał, a ja zadawałem „rozłożyste" pytania, sam sobie na nie odpowiadałem, wszystko pomieszałem i to wydrukowałem. W tym opisie prawdziwe jest tylko to, że był upał i siedzieliśmy pod drzewem.
Nie mogę jednak napisać, że ks. Lemański kłamie, bo kłamstwo zakłada świadomość mijania się z prawdą, a ja, im dłużej czytam jasienickiego proboszcza, tym większe mam wrażenie, iż tkwi on w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie, zwłaszcza biskupi, kapłani i katolicy, tylko na niego czyhają. Napiszę więc, iż ks. Lemański oszczędnie gospodarował w swym blogu prawdą.
Jak więc wyglądała nasza rozmowa? Oczywiście ks. Lemański od początku wiedział, że przeprowadzam z nim wywiad do gazety. Całą rozmowę za jego pełną zgodą nagrywałem, ba, sam przysunął sobie dyktafon bliżej, by zapewnić dobrą jakość nagrania. Co charakterystyczne, ksiądz proboszcz, stawiając mi dziesiątki zarzutów, jak ognia unika jednego - ich konkretyzacji. Jeśli więc, drogi księże, manipulowałem, to w czym? Które z wypowiedzi księdza zmyśliłem? Co przekręciłem?
Pytam, bo nie jest to klasyczny przykład sprzecznych relacji, gdy czytelnik ocenia, komu wierzyć: Lemańskiemu czy Mazurkowi. Otóż ja mam jeszcze nagranie. Skoro ksiądz chce, to zapraszam pod koniec miesiąca, gdy wrócę z wakacji, do Warszawy, odsłuchamy. Przekona się ksiądz, że pominąłem tylko - i tu przyznaję się do manipulacji - te fragmenty, w których ksiądz z zadziwiającą konsekwencją dokonuje autokompromitacji: opowiada o donosach na dziekana, które pisał do biskupa, i zamienia się w małostkowego plotkarza.