W postkomunizmie mechanizmy wolnorynkowe nie gwarantują automatycznie całej ludności zysków, jakie niesie kapitalizm, o czym przekonali się mieszkańcy tych krajów, które zostały poddane neoliberalnej terapii szokowej. Wszystkie te kraje, otwierając się na świat, musiały się zmierzyć z gwałtownym osłabieniem władzy politycznej, co znacznie ułatwiało uwłaszczanie się na majątku publicznym uprzywilejowanym podmiotom, wedle rzuconej mimochodem złotej myśli jednego z premierów Polski: „Pierwszy milion trzeba ukraść”.

Białoruś poszła inną drogą niż tą, którą poszli jej sąsiedzi: Rosja i Ukraina. Bynajmniej nie jest to droga lepsza. Można ją scharakteryzować jako alternatywę dla postsowieckiego kapitalizmu oligarchów, który cechują gigantyczne kontrasty społeczne. I trzeba przyznać, że Aleksandrowi Łukaszence udało się uzyskać na tym polu względny sukces. Względny, bo oczywiście nie można pominąć wysokiej ceny tego sukcesu, na którą składają się dwa istotne czynniki: uzależnienie gospodarki białoruskiej od współpracy politycznej i ekonomicznej z Rosją oraz brak swobód obywatelskich.

Niemniej nie wolno udawać, że się nie widzi, iż Łukaszenko cieszy się realnym poparciem społecznym. Nawet gdyby białoruskie media nie były całkowicie kontrolowane przez władze, a wybory prezydenckie przeprowadzano bez fałszerstw, to i tak prawdopodobnie Baćka pozostawałby przywódcą kraju.

Można i należy opozycjonistom białoruskim, którzy chcą integracji swojego kraju z Zachodem (w tym i z Polską), życzyć jak najlepiej. Ale nie można popełniać błędu politycznego idealizmu. Przeciętnemu człowiekowi niewiele potrzeba do szczęścia. A więc inaczej niż komuś, kto pragnie naprawiać świat. Racje i jednego, i drugiego trzeba jakoś pogodzić.