Z kolei Aleksander Grad, były minister skarbu, a obecnie szef spółki mającej budować polską siłownię jądrową, stwierdził, że uruchomienie jej w 2024 roku jest jak najbardziej realne. To novum, gdyż wyglądało na to, że polski atom coraz bardziej jest pieśnią nieokreślonej przyszłości. Dał to niedawno do zrozumienia sam premier.
Owszem, obie rzeczy można potraktować w kategoriach wojenki lobby przemysłowego z ekologicznym, kolejnych dziwnych pomysłów Brukseli czy europarlamentarzystów, a deklaracje byłego ministra skarbu jako po prostu kolejne deklaracje. Tylko że na końcu tego zamieszania jest polski konsument, którego mogą czekać kłopoty. Na przykład brak prądu.
Na razie tego rodzaju groźba minęła, ale powróci w momencie poprawy koniunktury. A polski system energetyczny już parę razy był na krawędzi wywrócenia się, choćby podczas pewnego upalnego lata w połowie zeszłej dekady, kiedy do zwykłego zużycia prądu dołożyły się setki tysięcy klimatyzatorów.
Co paradoksalne, tej groźby nie cofnie zapowiedź Grada dotycząca budowy elektrowni atomowej. Raczej dołoży się do ogólnego energetycznego bałaganu. Co jest priorytetem? Na co stawia rząd? Węgiel i dokładamy do tego energię jądrową? A gaz? A energetyka odnawialna?
Ten brak wiedzy przekłada się na decyzje inwestycyjne, a raczej ich brak. Po co bowiem na przykład inwestować w węgiel na większą skalę, kiedy mamy w perspektywie prąd z atomu? Sytuację jeszcze bardziej pogorszyli europosłowie – postanowili zaingerować w rynek, który stworzyła sama Bruksela, czyli wspomnianych pozwoleń na emisję CO2. Administracyjne ograniczenie ich podaży każe zadać kolejne pytanie: ile będzie kosztował prąd.