Za rok ugrupowania te mogą mocno zaznaczyć swoją obecność na arenie europejskiej, dając tym samym do zrozumienia elitom Starego Kontynentu, że niezadowolenie społeczne rozlewa się od pogrążonej w kryzysie Grecji do unijnej lokomotywy – Niemiec.

Mimo wspólnego mianownika łączącego te formacje – a jest nim ich antysystemowy charakter – mają one różne tradycje i programy. Nie może być inaczej – działalność każdej z tych partii uwarunkowana jest specyfiką sytuacji, w jakiej przychodzi jej działać na krajowym podwórku. Można werbalnie atakować instytucje unijne, ale głównym wrogiem i tak pozostaje rodzimy establishment, oskarżany o chodzenie na pasku Brukseli i działanie na szkodę interesów społeczeństwa, któremu ma on służyć.

I tak na przykład brytyjskich eurosceptyków z UKIP zajmuje głównie kwestia wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W przeciwieństwie do holenderskiej Partii Wolności nie stawiają oni na ostrzu noża sprawy walki z imigracją (zwłaszcza z krajów muzułmańskich). Tego rodzaju różnice między poszczególnymi ugrupowaniami powodują, że nie można ich traktować jako jednego zjawiska politycznego.

Bo, realnie rzecz biorąc, każda z populistycznych formacji ma reprezentować nie ideologię, lecz swoich krajowych wyborców. I tu może się okazać, że przykładowo duński syty mieszczuch nie chce dokładać się do unijnej pomocy dla hiszpańskich banków. Nacjonalizm, jak widać, niesie określone konsekwencje. Może więc się okazać, że z dużej chmury będzie mały deszcz – koalicja populistów rozpadnie się z powodu tego, co jest racją bytu poszczególnych jej członków.

Niezależnie jednak od tego silna reprezentacja głosów niezadowolenia społecznego jest w europarlamencie potrzebna. Ostrzał krytyki – nawet jeśli nie brakuje w niej argumentów demagogicznych – nie pozwala elitom europejskim spokojnie zasnąć. Przypomina im bowiem o codziennych problemach, jakie trapią mieszkańców Starego Kontynentu.