Za Skrzypczakiem coś ciągnęło się od dawna. „Rz" wielokrotnie pisała o odebraniu mu dostępu do ważnych tajemnic państwowych, o podejrzeniach prokuratorów i Służby Kontrwywiadu Wojskowego w sprawie rządowych przetargów na dostawy nowoczesnego sprzętu dla armii. Gdzieś w tle pojawiały się też wątki obyczajowe. Ale premier jak mantrę powtarzał jednak, że ma do wiceministra całkowite zaufanie.
Teraz resztką oficerskiego honoru popisał się sam generał. Postanowił, że nie będzie dłużej kulą u nogi dla Tuska i postanowił odejść. Ma do tego prawo.
„Dobrowolne" dymisje to ostatnio nowy polski standard. Sławomir Nowak odszedł z rządu, bo prokuratura zainteresowała się jego zegarkiem. Adam Hofman z PiS zrezygnował z funkcji rzecznika, bo nie ujawnił wysokich pożyczek od kolegów.
W tych odejściach jest pewna prawidłowość: wszyscy jak jeden mąż zapewniają, że są niewinni, że to pomyłka albo zaplanowany spisek. Tylko minister Rostowski odszedł, bo czuł się wypalony.
Dobrze, że generał wreszcie postanowił zrezygnować ze stanowiska. Szkoda jednak, że refleksja przyszła tak późno. Chociaż tego, co się stało, najbardziej powinien żałować premier. Gdyby odwołał Skrzypczaka kilka dni wcześniej, generał nie wysadziłby mu w powietrze całej misternie zbudowanej akcji pod hasłem: rekonstrukcja. A tak wszystko przykryje teraz bitewny pył.