Niezależnie od politycznych okoliczności trudno zakazywać im, by dziś, w pełni sprawni fizycznie i przygotowani kondycyjnie, w szczycie swych możliwości rezygnowali z udziału w olimpiadzie. Byłoby to po prostu nieludzkie, bo osobisty koszt bojkotu igrzysk dla każdego sportowca jest gigantyczny. To nie oni wybierali kraj, w którym ma się odbyć ta impreza.
Z politykami sytuacja jest zupełnie inna. Oni jadą na olimpiadę z dwóch powodów. Po pierwsze, by złapać kilka sondażowych punktów w blasku swoich rodaków zdobywających medale. Wiadomo, że na wspólnym zdjęciu z Kamilem Stochem czy Justyną Kowalczyk polityk stracić nie może. Także wywiad udzielony telewizji wśród kibiców w euforii, w otoczeniu biało-czerwonych szalików, zawsze się przyda. I trudno wymagać od polityków, by nie skorzystali z takiej okazji do podreperowania swoich sondaży.
Drugi powód wyjazdów polityków na igrzyska jest bardziej ludzki – każdy chętnie zobaczy tak wyjątkową imprezę, zwłaszcza jeśli zostanie ugoszczony jako VIP i nie zapłaci za to z własnej kieszeni ani grosza. I trudno politykom robić wyrzuty, że to lubią.
Oba te powody są jednak niewystarczające, by jechać akurat do Soczi.
Piszemy dziś w „Rz" o politykach, którzy na te igrzyska jechać nie zamierzają. Jedni nie chcą wspierać mocarstwowej polityki Rosji, a ta przy okazji olimpiady będzie widoczna wszędzie. Rosjanie wykorzystają taką propagandową szansę w stu procentach. Soczi będzie dla nich ukoronowaniem procesu powrotu Rosji do roli supermocarstwa. Każdy polityk obecny na igrzyskach, czy tego chce, czy nie, będzie tę kremlowską fetę pieczętował własnym nazwiskiem.