W sobotnio-niedzielnej „Rzeczpospolitej” opisujemy dane zebrane przez Instytut Badań Edukacyjnych. Wyłania się z nich dość ponury obraz tego, jak słabo z rozwiązywaniem nieco bardziej skomplikowanych zadań radzą sobie uczniowie.
Polska szkoła wymaga głębokich zmian. To zadanie wręcz cywilizacyjne. Odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „innowacje”, bez których możemy zapomnieć o dalszym rozwoju, rozpoczyna tak naprawdę swój żywot w przedszkolu czy I klasie podstawówki. Szkoły powinny wreszcie stać się również – zwłaszcza w dobie kryzysu demograficznego – bardziej przyjazne dla dzieci i rodziców. Trudno pojąć, że działają na kilka zmian, nie oferują dodatkowych zajęć czy opieki i kursów uzupełniających w okresie wakacji i ferii.
Pierwszym reliktem, bez likwidacji którego nie ma co marzyć o reformie szkół, jest Karta nauczyciela. To wróg elastyczności, młodej i zaangażowanej kadry, podnoszenia jakości, rozliczania belfrów z wyników nauczania czy prawdziwego ich motywowania do lepszej pracy. To także kamień u szyi samorządów, które odpowiadają za oświatę. Póki trwa Karta, możemy zapomnieć ?o poprawie sytuacji.
Rząd Donalda Tuska w sposób koncertowy zmarnował niepowtarzalną okazję do reformy polskiej szkoły. W minionych latach podniósł pensje pedagogów o 50 proc., a w ślad za tym nie poszły żadne systemowe reformy.
Czy jest szansa na to, że to się zmieni? Raczej nie. Na razie rodziców chce się przekupić darmowym podręcznikiem, trudno też wymagać od premiera, który stał się socjalistą, by wszedł ?w konflikt z niezwykle silnymi związkami zawodowymi nauczycieli. Pamiętajmy jednak, że cenę ich przywilejów płacimy my wszyscy.