Na trzy miesiące przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, w krajach UE ruszyła personalna karuzela. Wiadomo, że europejska lewica – a wraz z nią polskie SLD – lansują na szefa Komisji Europejskiej Niemca Martina Schulza, w tej chwili szefa Parlamentu Europejskiego.
Centroprawica prowadzi casting na swego kandydata, ale zostanie nim zapewne Jean-Claude Juncker, wieloletni premier Luksemburga. Donald Tusk do tego castingu nie stanie, bo już teraz musiałby ogłosić, że jest gotów zrezygnować z fotela premiera RP i szefa Platformy na rzecz europejskiego stołka. Trudno o bardziej samobójczą amunicję przed wyborami.
Wbrew oficjalnym zaprzeczeniom, premier Tusk wciąż jest jednak w grze, jeśli chodzi o szefa Komisji Europejskiej. Może bowiem dostać propozycję nie do odrzucenia, gdy po wyborach europejskich jakieś państwa członkowskie odrzucą kandydatury Schulza czy Junckera. Takie sygnały sprzeciwu wysyła już premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Nie przypadkiem szef sztabu wyborczego PO Jacek Protasiewicz ujawnił niedawno, że Cameron namawiał Tuska do kandydowania. Miało to wartość na gruncie krajowym, bo Cameron to polityczny sojusznik PiS, przynajmniej w teorii.
Dziś pojawiła się kolejna personalna przymiarka: Tusk może zostać szefem Rady Europejskiej, czyli kierować pracami liderów państw unijnych, premierów oraz prezydentów. Rzeczywiście, wiele jest możliwe – wedle zasady, że personalna karuzela w UE kręci się w kierunku trudnym do przewidzenia.
Faktem jest jednak, że tylko Tusk może zawalczyć o któreś z najważniejszych stanowisk w Unii. Kolejny na liście kandydat – szef MSZ Radosław Sikorski – może liczyć co najwyżej na posadę unijnego ministra spraw zagranicznych. Reszta chętnych do unijnych stanowisk – choćby obecny komisarz UE Janusz Lewandowski czy jego poprzedniczka Danuta Hübner – nie mają co marzyć o kluczowych fotelach.