Skuteczność nacisków ekonomicznych wywieranych na Rosję za interwencję na Półwyspie Krymskim w sporym stopniu zależy od tego, jak się do nich odniesie Arabia Saudyjska.
Gdyby największy eksporter ropy przyłączył się do gry po stronie Zachodu i odkręcił kurek, to spadające ceny paliwa uderzyłyby w Kreml. A Moskwie nic tak nie zagraża, jak tania ropa i tani gaz.
Zachód to w tym wypadku Stany Zjednoczone, które wydają się zdeterminowane przytrzeć nosa Putinowi za złamanie zasad w Europie Wschodniej.
Jednak Arabia Saudyjska ostatnio nie bardzo chce grać po stronie Ameryki. I nie wiadomo, czy Barackowi Obamie podczas piątkowej wizyty w Rijadzie uda się ją udobruchać, dając jednocześnie nadzieję na zbudowanie sojuszu skutecznie naciskającego na Rosję.
Saudyjczyków trzeba udobruchać, bo czują się zdradzeni przez swojego sojusznika – Amerykę. Dla nich sojusznik to ten, kto nie próbuje wchodzić w sojusze z ich śmiertelnymi przeciwnikami. A USA zaczęły w zeszłym roku negocjować z Iranem. Iran zaś to – jeśli wierzyć przeciekom z WikiLeaks – kraj, który zdaniem saudyjskiego monarchy Amerykanie powinni zbombardować, zanim skonstruuje bombę jądrową, a nie bawić się z nim w rozmowy. – Odetnijcie głowę temu wężowi! – miał się domagać kilka lat temu król Abdullah.