Pamiętam, kiedy jeszcze będąc na studiach po raz pierwszy odwiedziłem madryckie Prado. Oglądając dzieła wielkich mistrzów Goi, czy Boscha niemal instynktownie czytałem je wierszami i pieśniami barda.
Podobnie zresztą w liceum, kiedy omawialiśmy obrazy Jacka Malczewskiego, mnie przypadł „Czerwony autobus" i interpretacja mogła być tylko jedna.
Śmiało zatem mogę powiedzieć, że to dzięki niemu poznałem najwspanialsze obrazy, podobnie zresztą jak wiersze Herberta, piosenki Wysockiego.
Pierwsze spotkanie z muzyką Kaczmarskiego przyszło jeszcze w dzieciństwie, kiedy rodzice na starym Simensie słuchali jego pieśni. „Mury", „Obława" czy „Zbroja" stały się szybko moimi pieśniami, chociaż znaczenia wtedy ich nie rozumiałem.
Potem były kolejne płyty, no i wreszcie spotkanie z Jackiem Kaczmarskim, w krakowskim klubie „Żaczek". Był już wtedy w Australii, do Polski przyjechał na chwilę. Dał koncert charytatywny na rzecz jakiejś szkoły. Miałem 19 lat i pisywałem do „Czasu krakowskiego", udało mi się z nim umówić na wywiad. Wyszedł dość marnie. Ale nie to było najważniejsze. Siedzieliśmy w klubie ponad godzinę. Paląc papierosy opowiadał o życiu w Australii. A ja od tamtej pory wiem, jak czuje się nastolatek, która spotyka swojego idola. Poziom skrywanych emocji podczas tego spotkania był ogromny.