Premier zapowiadał, że ruszy od marca, teraz okazuje się, że wystartuje być może w drugiej połowie roku. Nie można oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę w procesie uruchamiania Karty tkwi prawdziwe oblicze rządu Tuska. Rządu, którego niewiele interesują los rodzin i dzieci, nasza sytuacja demograficzna, ucieczka Polaków za granicę. Rządu, który ogłasza „Rok rodziny" tylko po to, by ładnie wyglądało to na papierze.
Karta nie rozwiąże oczywiście wszystkich problemów polskich rodzin, ale może się stać elementem sprzyjającej im polityki. Rządowi tym bardziej powinno na niej zależeć, że maksymalny jej koszt to około 150 mln złotych, a zyski z jej wprowadzenia mogą być niebagatelne. Jeśli do programu przystąpią samorządy i biznes ?– oferując na przykład zniżki na czesne w przedszkolach czy rabaty w hipermarketach – będzie to prawdziwa ulga dla osób wychowujących dzieci. Widzą to samorządy, które na własną rękę prowadzą już 200 takich programów.
Rodziny mające więcej potomstwa są przez polskie państwo traktowane po macoszemu. Oferuje się im standardowo właściwie tylko jałmużnę w postaci becikowego. Do niedawna nie miały nawet pierwszeństwa przy zapisach do przedszkola, nie mówiąc już ?o jakichkolwiek powszechnych świadczeniach na ich rzecz. Podobnie jest w systemie emerytalnym, który wręcz karze za posiadanie licznego potomstwa, choć tak naprawdę tylko wyłącznie od tego, ile mamy dzieci, zależy jego kondycja. W podatkach, na co wskazuje nawet prezydent Bronisław Komorowski, jest tak samo – 70 proc. rodzin mających troje lub więcej potomstwa nie korzysta z przysługujących im ulg ?w PIT.
Opieszałość rządu przy wprowadzaniu Karty daje do myślenia. Jeśli premierowi faktycznie by na niej zależało, byłaby już wydawana. Tak jednak po prostu nie jest. Bo liczą się fakty, a nie puste deklaracje.