Po czym zachwieją Unią Europejską, a może i ją rozwalą od środka. Na pewno zaś spowodują, że europarlament będzie wreszcie budzić prawdziwe emocje.
Te emocje to jeden z niewielu pozytywnych skutków, których się można po wyborczym tryumfie radykałów spodziewać. Niech też trochę potrząsną skostniałymi euroinstytucjami, ale lepiej, by na więcej im nie starczyło sił. Z antyeuropejskimi populistami, zarówno skrajnie prawicowymi, jak i lewackimi jest bowiem ten problem, że miewają trafne diagnozy skomplikowanych zjawisk społecznych czy cywilizacyjnych, ale rozwiązania już nietrafne, za to bardzo nieskomplikowane: tych wyrzucić, tym odebrać, tamtym nie oddać, a tamtych wsadzić.
Partie spoza establishmentu Europy Zachodniej słusznie na przykład dostrzegły, że masowy napływ imigrantów, którzy nie zamierzają się asymilować i szanować miejscowych zasad, to tykająca bomba, do której establishment woli się nie zbliżać. Ale serwowane w zamian rozwiązania przypominają nierealistyczny pomysł wygłoszony kilka lat temu przez jednego z liderów francuskiego Frontu Narodowego, Brunona Gollnischa: chętnie zamieniłbym muzułmańskich imigrantów na Polaków.
Partie te słusznie także dostrzegają braki demokracji w procesach decyzyjnych w UE. Mają rację również, nagłaśniając korupcyjne wyskoki polityków ugrupowań z głównego nurtu. W tej dziedzinie formacje w rodzaju brytyjskiej Partii Niepodległości czy włoskiego Ruchu 5 Gwiazd mają co nieco zasług.
Ale gdy przychodzi do wielkiej polityki, to zaczyna się wielki problem. Radykałowie wykazują zamiłowanie do siły i obnoszących się z nią przywódców. Teraz (poza swoimi lokalnymi liderami) mają jednego bohatera: Władimira Putina. Wspierają rosyjski imperializm, organizowanie szybkich pseudoplebiscytów i przesuwanie granic.