Przez kilka dni nasza stolica będzie pępkiem świata, a już na pewno Europy. No dobrze – tylko naszej części Europy, czyli środkowej. A może wschodniej, najpewniej środkowo-wschodniej.
Z okazji ćwierćwiecza czerwcowych wyborów z 1989 roku zjadą się do nas goście z zagranicy. Wśród nich prezydent sąsiedniego kraju, wybrany niedawno przy wtórze karabinowych strzałów. Kraju, w którym jeszcze nie wyschła krew w centrum jego stolicy, gdy stał się obiektem agresji wielkiego sąsiada, a teraz – poligonem dla wymyślonej przez niego „agresji nowego typu". Wszystko dlatego, że Ukraińcy chcieli do Europy.
Mimo to Poroszenko w swoją pierwszą podróż nie jedzie do Brukseli. Warszawa jest pierwszym celem. Nie ma się jednak co łudzić – ukraiński prezydent jedzie do nas głównie z powodu innych naszych gości. Zamierza u nas rozmawiać z prezydentem Obamą. W sumie to też nie najgorzej, dyskontujemy w ten sposób sukcesy z ubiegłego wieku, które sprawiły, że goście jednak chcą odwiedzić nasz kraj. Ale...
Czy mamy co zaproponować nowemu ukraińskiemu przywódcy? Poza, rzecz jasna, niewątpliwą sympatią polskiego społeczeństwa najpierw dla szaleńczo odważnych bojowników Majdanu, a teraz – dla ofiary rosyjskiej agresji.
Nie powinniśmy bowiem liczyć raczej na inicjatywy ze strony Poroszenki, dla którego jednym z głównych obecnie problemów jest otrzymanie amerykańskiej pomocy wojskowej. Znów, jak od dziesięcioleci, to na nas spada obowiązek zainicjowania współpracy.