Suspendowany w piątek ks. Wojciech Lemański nie ma prawa odprawiać mszy św., udzielać ślubów, chrzcić, nie wolno mu spowiadać. Odebrano mu także prawo do noszenia stroju duchownego, czyli sutanny bądź koszuli z koloratką. To jedna z najsurowszych kar, jakie biskup może zastosować w odniesieniu do księdza.
Duchownemu nie zabrano prawa do mieszkania i utrzymania. Nie wyrzucono go z Kościoła. Wciąż jest księdzem. Zawieszono mu tylko prawo do wykonywania niektórych czynności związanych ze święceniami. Arcybiskup Henryk Hoser może je przywrócić w dowolnym momencie – nawet dziś. Istotne jest jednak, by ksiądz zrezygnował ze swego uporu, zrozumiał błąd i posypał głowę popiołem.
Obserwując konflikt ks. Lemańskiego z biskupem, można stwierdzić, że duchowny doczekał się tego, na co pracował od wielu miesięcy. Szans, jakie dawał mu przełożony, nie wykorzystał. Niby je przyjmował, ale w istocie odrzucał. Bywa czasem tak, że aby zrobić dwa kroki do przodu, najpierw trzeba zrobić krok w tył.
Mają rację Konrad Sawicki i Jan Turnau, pisząc na łamach „Gazety Wyborczej" (pierwszy w czwartek, drugi w sobotę), że tacy księża jak Lemański czy Boniecki są Kościołowi potrzebni, by zatrzymać w nim tych, którzy jeszcze od niego do końca nie odeszli. To prawda, że potrzebni są księża odważni, którzy nie boją się mocnych słów i krytyki pod adresem hierarchii. Jest ich całkiem pokaźna grupa, bo Kościół to przecież wspólnota różnorodna. I biskupi ich tolerują, ba, wielu nawet cenią, bo kapłani ci mają swoje zdanie i nie ograniczają się tylko do przytakiwania przełożonym, jak całe zastępy tzw. BMW (biernych, miernych, ale wiernych).
Może czasem relacje są szorstkie, może czasem niektóre wypowiedzi powodują jeden lub drugi konflikt, ale zawsze jest w tym wszystkim zachowany zdrowy rozsądek. Wszędzie istnieje jakaś granica, do której można się zbliżyć, ale nie wolno jej przekroczyć, bo dalej jest już tylko przepaść. Niestety, wydaje się, że ks. Lemańskiemu rozsądku zaczęło brakować i jedną nogą znalazł się już na skraju wysokiej skały.