Antykoncepcja awaryjna, czyli tzw. pigułka „dzień po" była dotąd dostępna w Polsce jedynie na receptę. Teraz za sprawą decyzji unijnych urzędników musimy dostosować się do europejskiego ustawodawstwa i recepty skasować. - Nie mamy wyjścia – twierdzi resort zdrowia. Trudno przy tym nie odnieść wrażenia, że sprzedaliśmy się europejskim urzędnikom bez reszty. Za moment brukselscy biurokraci orzekną, że stosunek seksualny ma trwać nie więcej niż..., i że Polak może pójść do łóżka jedynie w pidżamie w paski. Wystarczy, że powstanie w tej sprawie silne lobby producentów takich właśnie ubiorów do spania.
Śmiech, śmiechem, ale sprawa robi się poważna. Okazuje się bowiem, że Bruksela ingeruje w najbardziej intymną sferę człowieka i wręcz decyduje o jego być albo nie być. Zadowolenia z decyzji Komisji Europejskiej nie kryją środowiska feministyczne. „Nareszcie możemy same decydować" – krzyczą. To jednak nie prawda. Do tej pory także mogły decydować samodzielnie, rozstrzygnąć w sumieniu zażycie tabletki i poprosić o nią lekarza. Ale to przecież była bariera, bo trzeba było pokonać m.in. wstyd. A co w sytuacji jeśli lekarz okazał się człowiekiem sumienia? Dziś bariera znika i hulaj dusza, piekła nie ma.
Pigułka „dzień po" działa nawet do 72 godzin po stosunku. Jeśli w tym czasie doszło do zapłodnienia – czytaj: powstania nowego człowieka – to co tu kryć, ale mamy do czynienia z wyrafinowaną formą aborcji. Nie antykoncepcji, czyli zapobiegania. Ale aborcją, czyli zabiciem. I trzeba to sobie uczciwie powiedzieć. Zabójstwo zawsze w świecie – niezależnie od tego w jakiej kulturze – uznawane było za zło. Tymczasem Europa właśnie orzeka, że w pewnych sytuacjach morderstwo jest moralnie dopuszczalne. A Polska zgadza się na ciche omijanie jej prawa (aborcja jest u nas karalna) bo, jak mówią urzędnicy, „nie ma wyjścia".
Czy naprawdę musimy zgadzać się na wszystko?