MEN radykalnie obciął subwencję na dzieci, które są kształcone w ramach nauczania domowego. Po Nowym Roku ministerstwo zaprosiło do konsultacji w tej sprawie, tyle że obniżka wchodzi w życie 1 stycznia, czyli już po wdrożeniu tej decyzji. Paradoksem jest fakt, że rozwój nauczania domowego nastąpił dzięki zmianom zaproponowanym osiem lat temu przez ówczesnego szefa MEN w rządzie PiS prof. Ryszarda Legutkę.
Decyzję resortu edukacji trudno zrozumieć, gdyż spora część rodziców uczących dzieci w domu to osoby o podejściu konserwatywnym, a zatem – potencjalny elektorat PiS.
Pod tym względem ryzykowny jest też sposób, w jaki partia ta cofa reformę sześciolatków. W „Rzeczpospolitej" wielokrotnie krytykowaliśmy rząd PO za sposób wprowadzania tej reformy. Platforma Obywatelska bardzo chciała, by obowiązek szkolny dla sześciolatków wszedł w życie, w efekcie czego ignorowała społeczne protesty, dzięki którym powstało sporo rodzicielskich inicjatyw. Równocześnie jednak, w wyniku braku determinacji samego rządu, reformę wprowadzano, odkładano, przesuwano, potem wprowadzano cząstkowo itd. W efekcie w edukacji na parę lat zapanował chaos, przez który musieli przejść rodzice kilku roczników sześciolatków.
Rząd PiS również ma prawo do wprowadzania zmian, które obiecał w kampanii wyborczej. Wydaje się jednak, że Prawo i Sprawiedliwość nie wyciągnęło wniosków z błędów popełnionych przez PO. PiS zgłosiło swoją inicjatywę jako projekt poselski, co wykluczyło szersze konsultacje. I tak jak PO rozwlekała reformę, tak Prawo i Sprawiedliwość chce ją odwrócić w ciągu pół roku, de facto odwracając zmiany poprzedniej ekipy.
Stracą na tym tylko dzieci. Oraz rodzice. Już we wrześniu przekonają się np., że w przedszkolach będzie nawet 300 tys. mniej miejsc dla ich dzieci. Po raz kolejny szkolnictwo podstawowe stanie się polem eksperymentów polityków kosztem dzieci.