Gdyby ktoś mnie zapytał, co mnie najbardziej zdziwiło, gdy w 1979 r. po raz pierwszy przyjechałem z Francji do Polski, odpowiedziałbym bez wahania: zadziwiająca jednolitość etniczna i religijna, ten sam kolor skóry u wszystkich, ta sama silna wiara chrześcijańska, wzmożona jeszcze w tamtym czasie przez niedawny wybór papieża Jana Pawła II. Z całą pewnością były również inne różnice między tymi dwoma krajami. Polska prowincja w 1979 r. pod względem rozwoju przypominała Francję z lat 50. Jednak to nie te wszystkie opóźnienia były frapujące, lecz właśnie ta niebywała jedność etniczna i religijna, stanowiąca olbrzymi kontrast w porównaniu z krajem, w którym się urodziłem i wychowałem.
Wspaniałe trzydziestolecie
Francja mojej młodości już była tyglem etnicznym. Od końca I wojny światowej mieszkało tu wiele ras i wyznań, wśród których znaczną część stanowili muzułmanie. Fenomen ten nasilił się jeszcze po 1945 r., kiedy zaczął się ruch dekolonizacyjny z Azji i Afryki. Francja nie stawiała żadnych przeszkód formalnych czy administracyjnych osiedlającym się tu cudzoziemcom. W 1945 r. został nawet utworzony Narodowy Urząd do spraw Imigracji (ONI). Kraj zdziesiątkowany przez krwawą wojnę 1914–1918 potrzebował rąk do pracy. Ponad 50 proc. Francuzów, którzy w momencie wybuchu wojny mieli 20 lat, poległo na polu walki. W okresie międzywojennym przyrost naturalny był bardzo niski, co w latach 50. spowodowało wręcz deficyt demograficzny. Po 1945 r. Francja rozpoczęła długą fazę odbudowy i rozwoju kraju, trwającą aż do połowy lat 70. (nazwaną wspaniałym trzydziestoleciem). Przy budowie mieszkań, dróg, w szybko rozwijającym się przemyśle wielką pomocą była przybywająca głównie z krajów afrykańskich tania siła robocza. Toteż gdy w 1958 r. prezydentem Francji został de Gaulle (miałem wtedy siedem lat), duże ośrodki miejskie, takie jak Paryż, Lyon i Marsylia z całym południowym regionem, pełne były różnych nacji, kultur i religii. Poza nielicznymi ruchami prawicowymi, jak powstały w 1972 r. Front Narodowy, nikt nie uważał, że liczba Arabów i Afrykanów jest zbyt duża. Do połowy lat 70., zanim nadszedł kryzys naftowy i nastąpiło spowolnienie gospodarcze, Francuzi mieli bardzo tolerancyjny stosunek do imigrantów z Maghrebu i innych krajów afrykańskich. Wszechobecne było myślenie, że imigracja nie tylko nie zagraża kulturze francuskiej, ale wręcz ją wzbogaca. W szkole dla chłopców, do której chodziłem, moi koledzy mieli na imię Aziz, Nguyen, Mamadou. W szkole dla dziewcząt było podobnie – imiona Aicha, Phuong czy Zahira nie były rzadkością.
Najwięcej było przybyszów z Maghrebu i Czarnej Afryki, ale byli też inni – z Antyli, Indochin, z regionu Oceanu Indyjskiego. Liczne posiadłości zamorskie Francji stanowiły w 1950 r. olbrzymie terytorium, które konstytucja IV Republiki z 1946 r. nazwała Związkiem Francuskim. To kolonialne imperium obejmowało trzy kraje Maghrebu, w Ameryce – Antyle i Gujanę, na Pacyfiku – Nową Kaledonię i Polinezję Francuską, w Czarnej Afryce – duży obszar odpowiadający 12 obecnym krajom, na Oceanie Indyjskim – Madagaskar, Reunion i Komory. Wszyscy cudzoziemcy pochodzący z tych krajów otrzymali w szkołach edukację w języku francuskim, oficjalnym języku imperium. Od wczesnych lat 50. stanowili dużą część siły roboczej, tak bardzo potrzebnej do rozwoju metropolii. We „wspaniałym trzydziestoleciu” (1945–1975) koegzystencja rodowitych Francuzów z napływową ludnością układała się bardzo dobrze. W warunkach ekonomicznych niepodlegających jeszcze globalizacji pracy było dostatecznie dużo, a podział dobrobytu oraz awans społeczny były jeszcze możliwe.
Rozpad imperium
Nie tylko cudzoziemcy przybywali wtedy masowo do Francji. Również setki tysięcy Francuzów z kolonii przyjeżdżały i osiedlały się w metropolii z powodu dekolonizacji. Nierzadko musieli szybko opuścić miejsca, w których się urodzili i które uważali za własny kraj. Dla bardzo dużej grupy Francuzów, szczególnie tych z Algierii, było to brutalne oderwanie od korzeni. Owszem, Francja była ich ojczyzną, ale znaną tylko ze szkoły, z książek czy filmów. Wielcy francuscy pisarze urodzeni w imperium (Marguerite Duras w Indochinach, Albert Camus czy Marie Cardinal w Algierii) opisywali ich silny związek z rodzinnymi stronami. Dzięki nim lepiej rozumiemy, jak wielkim rozdarciem i wykorzenieniem był okres 1954–1962 dla tych urodzonych poza metropolią. Dziesiątki tysięcy osób (setki tysięcy w wypadku Algierii) musiały opuścić miejsca, za które oddałyby wszystko. Dla tych wykorzenionych ludzi odzyskanie niepodległości przez terytoria zarządzane przez Francję oznaczało pozostawienie tam całego dorobku, wszystkich wspomnień. Oderwani od domu, pracy, przyjaciół (tak, tak, Francuzi z Algierii mieli algierskich przyjaciół), musieli pozostawić groby swoich bliskich, o które nikt już nie będzie dbać. Osiedlali się we Francji bardzo przygnębieni.
Oczywiście nie dla wszystkich powrót do metropolii był tak wielkim wyzwaniem. Dla tych wysłanych oficjalnie, pracowników państwowych czy wojskowych, był to zwykły powrót do kraju po kilku latach pracy. Musieli tylko wrócić szybciej ze względu na zamieszki związane z walką o niepodległość w Indochinach czy Algierii. W żaden sposób nie można porównywać tych powrotów z przesiedleniem z Algierii ponad miliona Francuzów, którzy tam się urodzili, tam mieszkali od kilku pokoleń i nie wyobrażali sobie innej egzystencji. Dla nich trauma była olbrzymia i do dzisiaj rany się nie zabliźniły.