Pogrom republikańskich kontrkandydatów w prawyborach w Iowa w połączeniu z sondażową przewagą nad urzędującym prezydentem wyraźnie sugerują, że po listopadowych wyborach do Białego Domu może wrócić dobrze znany lokator. Oczywiście nic nie jest jeszcze przesądzone, ale taka perspektywa wydaje się coraz bliższa. A wraz z nią pytanie o to, jak będzie za rok wyglądać amerykańska polityka zagraniczna i gospodarcza, w znacznej mierze kształtowana przez prezydenta.

Według obecnego stanu prawnego prezydent nie może z dnia na dzień wycofać USA z NATO, ale może natychmiast rozpocząć proces wycofywania wojsk amerykańskich z Europy. Może wstrzymać pomoc wojskową dla Ukrainy (z przyczyn zasadniczych, czyli głębokiego izolacjonizmu, ale też z powodu swoich niejasnych związków z Putinem). Może w znacznej mierze zahamować, a nawet odwrócić procesy globalizacji, wycofując USA z międzynarodowych umów handlowych. Słowem – może w krótkim czasie potężnie namieszać na świecie, tym razem pilnując, by współpracownicy przypadkiem nie schowali przed nim dokumentów do podpisu.

Dlaczego Trump może wygrać? Standardowa odpowiedź mówi, że w USA wybory wygrywa się z powodów gospodarczych („gospodarka, głupcze!”). Tyle że dane wcale tego nie potwierdzają. W ciągu kadencji Trumpa amerykański PKB wzrastał w tempie 0,6 proc. rocznie, za Bidena (według prognoz MFW) będzie to 1,4 proc. Jasne, Trump musiał zmagać się z kryzysem covidowym, ale za to Biden z wojennym. Ale niezależnie od wytłumaczenia, pod koniec rządów Trumpa bezrobocie wynosiło 8 proc., a pod rządami Bidena wynosi 4 proc. Rachunek Bidena obciąża inflacja, ale w przyszłym roku zapewne spadnie poniżej 3 proc. (za Trumpa było to 1–2 proc.). A słynna „rozrzutność” i „wysokie podatki” demokratów? Wysokość dochodów i wydatków państwa w relacji do PKB za Bidena wcale nie wzrosła, nie zwiększył się też przeciętny deficyt budżetowy. Za to ciężar długu publicznego spadł ze 133 proc. PKB w końcu rządów Trumpa do 123 proc. obecnie.

Czyżby więc Amerykanie się mylili albo przestali zwracać uwagę na gospodarkę? Nie, do tego Kolumb musiałby po raz drugi odkryć Amerykę. Po prostu Donald Trump nie proponuje nikomu wczytywania się w skomplikowane statystyki gospodarcze, ale odwołuje się do czegoś znacznie prostszego. Do odczucia ekonomicznego zagrożenia tych wszystkich, którzy uważają, że tracą na globalizacji. Najbardziej popularne gospodarcze hasła Trumpa to ograniczenie imigracji i cła na import od „nieuczciwych konkurentów”. Hasła te gorąco popierają wszyscy ci, którzy uważają, że ich miejsca pracy są zagrożone. Nieprzypadkowo granica oddzielająca poparcie dla Trumpa i Bidena, obserwowana na poziomie hrabstw, nie biegnie wzdłuż jakiejś linii geograficznej – ale oddziela życzliwe republikanom małe miasteczka i obszary wiejskie od popierających demokratów obszarów wielkomiejskich. Bo wielkie miasta żyją z przeżywających boom nowoczesnych usług, korzystają z szans tworzonych przez globalizację i nie boją się światowej konkurencji, a małe miasteczka i wieś wręcz odwrotnie.

W targanym problemami współczesnym świecie poczucie zagrożenia u słabszych systematycznie wzrasta. Nic dziwnego, że są coraz bardziej zdeterminowani, by poprzeć tego, kto obiecuje, że „zrobi Amerykę znów wielką”, a im przywróci dobrze płatne miejsca pracy. Nieco ich oszukując, bo nawet jeśli Donald Trump zmusi wielkie koncerny do budowy fabryk w USA, a nie w Meksyku czy Chinach, to i tak pracować w nich będą roboty.