Od 2004 roku mieszkańcy nowych państw Unii wpuszczani są na rynki pracy kolejnych starych państw członkowskich. Na początku restrykcje zniosły tylko Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja, z czasem dołączyło do nich kolejnych osiem krajów. Zdaniem Komisji Europejskiej nie ma się czego bać: skutki są tylko pozytywne.
– Pracownicy z nowych państw członkowskich przyczynili się do wzrostu gospodarczego w krajach ich goszczących. Nie widzimy natomiast negatywnego wpływu zjawiska migracji na bezrobocie i poziom płac – powiedział wczoraj Vladimir Spidla, unijny komisarz ds. zatrudnienia i polityki społecznej. Co prawda płace minimalnie spadły, a bezrobocie wzrosło, ale zmiany dotyczą rynków lokalnych i liczone są w setnych punktu procentowego. Według Komisji szybko ulegną wygaśnięciu.
Z przedstawionego wczoraj raportu wynika, że najczęściej za chlebem jeżdżą na Zachód Litwini – jest ich tam 3,1 proc. Z Polski czasowo za granicą, w innych państwach UE, przebywa obecnie 2 proc. obywateli. Bardziej mobilni od nas są jeszcze Cypryjczycy i Rumuni.
Komisja, reklamując korzyści z otwarcia rynków, chce do tego zachęcić ostatnich opornych: Niemcy, Austrię, Danię i Belgię. Do końca kwietnia 2009 roku muszą one zdecydować, czy otwierają rynek pracy dla nowych państw UE (z wyjątkiem Bułgarii i Rumunii), czy też zamykają na kolejne, ostatnie już, dwa lata. Tym razem muszą podać uzasadnienie, czyli przedstawić faktyczne lub oczekiwane szkody gospodarcze, które mogą powstać w wyniku napływu pracowników z nowych państw UE. Takich nie ma, bo – jak podkreślają eksperci Komisji – wielka fala już nie nastąpi. Tam gdzie jest kryzys gospodarczy, Polacy czy Litwini nie pojadą, bo szukają pracy, a nie zasiłków.
Komisja Europejska nieoficjalnie przyznaje jednak, że nie ma instrumentów nacisku. A to oznacza, iż Niemcy i Austria najbardziej niechętne otwieraniu granic będą mogły utrzymać restrykcje do 30 kwietnia 2011 toku.