We wtorek Sejm ma się zająć promowanym przez NSZZ Solidarność projektem umożliwiającym przejście na emeryturę niezależnie od wieku po 35 latach pracy – dla kobiet, i po 40 – dla mężczyzn. Oznacza to, że kobieta mogłaby iść na emeryturę, mając 53 lata, a mężczyzna 58, jeśli rozpoczęli pracę jako 18-latkowie i cały czas mieli opłacane składki.
W niepewnych czasach może się to 50-latkom wydać nęcące, ale tylko pozornie – to po pierwsze. Zapisany w ZUS kapitał emerytalny rozłoży się bowiem na dłuższy okres pobierania emerytury, np. 53-latka ma wedle GUS przed sobą przeciętnie aż 29 lat życia, a 58-latek – 19. To oraz krótszy okres „składkowy" sprawia, że emerytura stażowa będzie dużo niższa i dla wielu osób będzie oznaczać pauperyzację. To zaś wymusi wzrost wydatków państwa na walkę z biedą. I z szarą strefą, w której młodzi emeryci będą zmuszeni dorabiać.
Czytaj więcej
Pomysł emerytury stażowej może się okazać niekorzystny dla samych emerytów, dla finansów publicznych i dla rynku pracy – ostrzegają ekonomiści i politycy.
Dobra alternatywa
Związkowcy argumentują, że oferują wytchnienie dla schorowanych i wypalonych zawodowo. Ale dla schorowanych są renty, a dla wypalonych i czujących się niepewnie na rynku pracy 50-latków należy szukać możliwości poszerzenia kwalifikacji, by jak najdłużej byli aktywni. Przyznaję, to trudniejsze niż wypchnięcie na emeryturę, bo wymaga zmian kultury korporacyjnej przy wsparciu i związków, i pracodawców.
Po drugie, państwa nie stać na kolejny skok kosztów systemu emerytalnego. Jeśli z furtki otwartej przez NSZZ Solidarność skorzystają wszyscy uprawnieni (a zwykle robi to niewiele mniej), koszt już w drugim roku po zmianie sięgnie w przybliżeniu połowy sumy wydawanej na 500+. Taki prezent dla młodych emerytów jeszcze bardziej obciąży pracujących.