Żałuję, że komisarz Lewandowski nie głosił publicznie tych tez 1,5 roku temu. Wtedy trzeba było zauważyć, że integracja strefy euro zaczyna przyspieszać. Nie teoretycznie, ale praktycznie. Zamiast zastanawiać się nad możliwościami wejścia do Eurolandu, cieszyliśmy się, że Polska nie jest w strefie euro, bo musielibyśmy się składać na fundusz pomocowy Grecji. Tylko, że po tej zrzutce dla Grecji, Europejski Bank Centralny udzielił pożyczki 600 bankom strefy euro na kwotę 850 mld euro oprocentowanej 1 proc. rocznie na trzy lata. Taki jest koszt pozyskania pieniądza przez banki strefy euro. Koszt pozyskania pieniądza przez „czysto" polski bank PKO BP wynosi 6-7 proc. Czyli cieszymy się, że mamy drożej? Czysty absurd!
A kryteria, których nie spełniamy?
- Kryterium inflacyjne zależy obecnie od kursu walutowego. Długoterminowe stopy procentowe będą spadać, a kurs złotego się uspokoi, jeśli zaczniemy wejście do strefy euro. A najważniejsze kryteria fiskalne i tak mamy spełnić, niezależnie czy wejdziemy do strefy euro, czy nie. Taki jest wymóg procedury nadmiernego deficytu w UE. Cały czas spełniamy kryterium zadłużenia do PKB. Progu 60 proc. nie przekroczymy, o ile nie nastąpi coś złego, np. atak spekulacyjny na złotego. Kryterium deficytu sektora finansów publicznych nie spełniamy, niezależnie czy gospodarka rośnie 5 czy 1 proc. rocznie. Może więc wreszcie po 20 latach transformacji, nadszedł czas zająć się stroną wydatków sektora finansów publicznych w sposób systemowy.
Co to znaczy?
Mówię o systemowym, skonsolidowanym podejściu do polityki społecznej. Na przykład, w polskim prawie istnieją dwa kryteria, które powinny być brane pod uwagę przy przyznawaniu różnych świadczeń - dochodowe i majątkowe. Sprawdzane jest tylko to pierwsze, a pomijane drugie. W krajach, do których Polacy najczęściej emigrują – Wielkiej Brytanii, Irlandii i USA – egzekwowane jest właśnie kryterium majątkowe. W Polsce nie mamy systemu informacji o tym jakie instytucje udzielają pomocy poszczególnym osobom, czy rodzinom. U nas gmina sobie, powiat sobie, ZUS sobie. A są jeszcze świadczenia wynikające z różnych programów z budżetu centralnego. I zdarzają się sytuacje, że ludzie utrzymujący się ze świadczeń są bardziej bezpieczni finansowo niż osoby pracujące, zwłaszcza rodziny wielodzietne. To nie jest budowa rakiety kosmicznej, a skopiowanie rozwiązań, które istnieją. Bez wiedzy: na co wydajemy pieniądze i jakie to przynosi korzyści, nie jest możliwe racjonalne myślenie o tym, gdzie trzeba pieniądze dodać, a gdzie można zaoszczędzić. Mówię o rzeczach, od których należałoby zacząć tzw. reformę sektora publicznego. Drugim obszarem działań, z jakim nigdy się nie zmierzyliśmy to nieefektywności sektora publicznego. A te są u nas tak ogromne, że właściwie nie za bardzo wiadomo, od czego zacząć. Żaden rząd nie potrafił zrobić reformy Karty Nauczyciela, która prawdopodobnie jest niezgodna z konstytucją. Strach przed lobby nauczycielskim powoduje, że reforma została zepchnięta na poziom samorządu. Samorządy w końcu z trudem sobie poradzą, bo inaczej wydatki na oświatę wysadza w powietrze ich budżety. Tylko, że to jest rozwiązanie suboptymalne. Nie rozwiązujemy całościowo problemu, tylko przekazujemy problem w mikrozarządzanie i niektóre samorządy zrobią to lepiej, a niektóre gorzej. Podobnie sytuacja wygląda w ochronie zdrowia, ale z tym problemem samorządy sobie już nie poradzą, bo jest on zbyt skomplikowany ekonomicznie i finansowo.
Sektor publiczny to dla Pana w kontekście potrzebnych zmian także spółki z udziałem Skarbu Państwa...