W bajki o tym, że kryzys Rosji nie dotknie, nikt już nie wierzy. – Grożą nam masowe protesty – twierdzą eksperci.
Ich przedsmak widzieliśmy w weekend. We Władywostoku, Barnaulu, Błagowieszczeńsku i innych miastach Syberii wrzało. Na ulicach OMON rozganiał demonstrantów. Kilkaset osób trafiło za kratki. Protestowali kierowcy, wściekli, gdyż rząd, by ratować rodzimy przemysł samochodowy, podwyższa cła na zagraniczne auta. – Podnoście poziom życia, a nie cła – wykrzykiwało blisko tysiąc kierowców we Władywostoku. – Wiele ludzi zarabia na życie, handlując japońskimi autami – tłumaczy „Rz” mieszkanka Władywostoku Olga Kiriłowa. – Na razie protesty nie mają masowego charakteru, ale to groźny sygnał – mówi „Rz” politolog Aleksiej Makarkin. Przez całą prezydenturę Władimira Putina słowo „protest” było w Rosji praktycznie nieznane. Do poważnych demonstracji doszło tylko w 2005 r., gdy władze zastąpiły ulgi emeryckie wypłatami pieniężnymi. Rosjan nie wyciągną na ulicę natchnione odezwy demokratów, ale mobilizują się, kiedy uderza się ich po kieszeni. – Rok 2009 będzie rokiem protestu i otrzeźwienia. Ludzie zrozumieją, kto nimi rządzi – mówi „Rz” jeden z liderów opozycji Borys Niemcow.
A podwyżka ceł to tylko jeden z objawów kryzysu w Rosji. Gwałtownie spada produkcja – w listopadzie była o 8,7 proc. niższa niż przed rokiem i aż o 10,8 proc. niż w październiku. Cena ropy pokonuje kolejne psychologiczne bariery – od lata spadła ze 147 dolarów za baryłkę do poniżej 40. Firmy mają problemy z zaciągnięciem kredytów, a ludzie tracą pracę. W ciągu zaledwie tygodnia – od 11 do 16 grudnia – szeregi bezrobotnych zasiliło 70 tys. osób. Oficjalnie bez zatrudnienia pozostaje ok. 1,5 miliona Rosjan, ale w rzeczywistości może ich być nawet trzykrotnie więcej. A na dokładkę państwo zapowiada podwyżkę opłat za energię. – Jeśli kryzys nie złagodnieje, potencjał społecznego buntu będzie rosnąć – mówi Makarkin.