Jak to się stało, że w ostatecznej wersji projektu budżetu zaaprobowanego przez Radę Ministrów wzrosły o 3,4 mld zł dochody i o tyle samo wydatki, nie zmieniając wysokości deficytu? Takie rzeczy zdarzały się już w przeszłości. Tylko że tym razem nie wzrosły jednak ani dochody podatkowe, ani niepodatkowe. Skąd w takim razie wzięły się te 3,4 mld zł?
Jak wiadomo, rozliczenia unijne trafiły w tym roku do wyodrębnionej części budżetu i nie weszły do dochodów/wydatków w części krajowej. Dochodów unijnych nie powinno więc teoretycznie być w dochodach krajowych. W praktyce jednak tam się znalazły. Przynajmniej częściowo. I w pełnej zgodzie z prawem.
Chodzi o to, że nowa ustawa o finansach publicznych została skonstruowana w ten sposób, że pozwala ministrowi finansów zaliczać do dochodów krajowych rozliczenia z tytułu “pomocy technicznej i projektów gasnących” finansowanych środkami z budżetu UE (część 77. budżetu). I ta właśnie mało widoczna furtka została ostatecznie wykorzystana, kiedy okazało się, że na posiedzeniu Rady Ministrów nie da się odrzucić ponadplanowych potrzeb zgłaszanych przez kilka resortów, a deficytu nie wypadało już podnosić.
Po takie rozwiązanie sięgnąć było tym łatwiej, że “unijna” część budżetu tradycyjnie nie była jeszcze prezentowana na tym etapie prac budżetowych. Korekcie uległo więc teraz jedynie ujemne saldo rozliczeń unijnych, wstępnie szacowane na 15,3 mld, a obecnie na 14,4 mld.
Mówiąc wprost: z “unijnej” części budżetu, pod wpływem naglących potrzeb, przerzucono do dochodów krajowych te nieszczęsne 3,4 mld złotych przez bardzo wąską szczelinę, jaką stworzyła dość późna interpretacja ustawy o finansach publicznych dokonana przez rząd na ostatnim etapie prac nad projektem budżetu.