Rzeczpospolita: Coraz częściej oglądamy filmy, których bohaterowie szukają wiary. Od skromnych jak „Lourdes" czy „Ludzie Boga", aż do wysokobudżetowych jak „Pasja" Gibsona czy „Milczenie" Scorsese. Myśli pan, że to reakcja na racjonalne, ale trudne czasy?
Xavier Giannoli: To, co nieodgadnione i niełatwe do wyjaśnienia, zawsze artystów fascynowało. Ale o Bogu, przeznaczeniu, człowieczeństwie można mówić na różne sposoby. Od wczesnej młodości słyszałem o Tarkowskim i Bressonie. Oglądałem ich filmy, ale one mnie w jakiś sposób nużyły. Dużo większe wrażenie robiły na mnie te, które kwestii wiary i imponderabiliów dotykały w sposób mniej oczywisty: pełen mistyki „Czas Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli czy „Przełamując fale" Larsa von Triera. Ich bohaterowie, bardzo różni, na swój sposób obcują z Bogiem. Własnym Bogiem. A czy dzisiaj filmów o wierze jest więcej? Może po prostu to my, widzowie, bardziej zwracamy na nie uwagę.
Dlaczego pan zdecydował się zrobić film o śledztwie w sprawie „cudu"?
Jestem zmęczony dyskusjami na temat religii i wiary, które wcześniej czy później prowadzą do fanatyzmu. Nie znoszę wszelkich uproszczeń, pojawiających się coraz częściej we Francji schematów myślenia: „Jesteś muzułmaninem, więc kiedyś założysz pas z granatami i zostaniesz terrorystą". „Jesteś głęboko wierzącym katolikiem, więc skończysz jako zwolennik polityki Le Pen". Starałem się, by mój film stał się ludzkim spojrzeniem na kwestie wiary. Chciałem odrzeć nasze myślenie o religii z płytkich, fałszywych masek.
Bohater filmu jest kimś w rodzaju pańskiego alter ego?