Ameryka, lata 60. XIX wieku. Trwa wojna secesyjna. W Orchard House w Massachusetts Marmee March pod nieobecność walczącego męża sama wychowuje cztery córki. Wyprzedza swoją epokę, stara się wpoić dziewczynkom miłość do wolności i przekonanie, że mają prawo podążać własną drogą.
Podobno każde pokolenie musi mieć swoje „Małe kobietki". Po XIX-wieczną powieść Louisy May Alcott sięgali więc kolejni artyści, przygotowując dziesiątki adaptacji: dla teatru, kina, telewizji, opery.
Na duży ekran siostry March trafiły po raz pierwszy w 1918 roku w filmie Harleya Knolesa. W 1933 roku sfilmował „Małe kobietki" George Zukor, z Katherine Hepburn w roli Jo. W 1949 roku Mervyn LeRoy pracował m.in. z Elizabeth Taylor i Janet Leigh. A w 1994 roku kobiece spojrzenie na historię czterech sióstr March zaprezentowała Gillian Armstrong. Wielu widzów pamięta kreację Winony Ryder jako Jo.
Teraz powieścią sprzed półtora wieku zainteresowała się nowoczesna aktorka i reżyserka, przedstawicielka nowojorskiej inteligencji Greta Gerwig. Artystka, która wyszła z ruchu mumblecore, wielkomiejskich dzieciaków, żyjących z dnia na dzień i niezamierzających dojrzewać.
Nowe „Małe kobietki", choć ubrane w historyczny kostium, są współczesne. Tego dzisiejszego stylu Gerwig nie osiągnęła tak, jak choćby Andrea Arnold, która „Wichrowe wzgórza" unurzała w brudzie charakterystycznym dla tej epoki. „Małe kobietki" to wciąż elegancka opowieść o wyzwalaniu się kobiet i tęsknocie za wolnością. A przecież ten film nie pachnie naftaliną.