Film Macieja Bochniaka wszedł do kin dopiero w ten piątek, a już wzbudził kontrowersje. Z jednej strony spodobał się na ostatnim festiwalu w Gdyni, gdzie zgarnął trzy nagrody, a z drugiej spora część recenzentów jeszcze przed premierą zaczęła wybrzydzać.
Ta niechęć do „Magnezji" może wynikać z tego, że w Polsce filmy kręci się z reguły po coś i w istotnej sprawie. Nawet najbardziej komercyjny reżyser Patryk Vega też twierdzi, że bierze na warsztat ważne sprawy: polską politykę, seksafery, służbę zdrowia.
Tarantino i Piasecki
Tymczasem Macieja Bochniaka – typowego artystę epoki, w której wszystko jest „post" – interesuje gra znanymi pomysłami. Elementy takiej układanki zastosował już w debiutanckim filmie fabularnym „Disco polo", który w 2015 r. obejrzało prawie 900 tys. widzów. Surrealistyczną zabawą serialem było zrealizowane przez niego dla TVN „Królestwo kobiet". A naturalną konsekwencją takiego podejścia do sztuki filmowej jest teraz „Magnezja".
Znajdziemy w tej opowieści coś, co dobrze znamy: bohaterów niczym w westernach Sergia Leone – mało mówiących, a szybko strzelających, akcję jak u Tarantino, u którego nic nie jest nieprawdopodobne, a wszystko możliwe. I mamy odważnych El Mariachi z „Desperados" (tym razem również płci żeńskiej). A wszystko to zostało przeniesione na grunt polski lat 20. poprzedniego stulecia.
Nad scenariuszem Macieja Bochniaka i Mateusza Kościukiewicza unosi się bowiem duch Sergiusza Piaseckiego. Agenturalno-przemytniczo-przestępcze dokonania zaprowadziły go do więzienia. W celi napisał opartą na własnych przeżyciach powieść „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", która stała się bestsellerem międzywojnia i została przetłumaczona na kilkanaście języków.