Nad Plaza Mayor w hiszpańskiej Salamance krąży helikopter. W dole zbity tłum. Kamera wyłapuje drobne scenki. Reporterka nadaje korespondencję, młody mężczyzna robi dziewczynie scenę zazdrości, dziewczynka z lodami wpada na amerykańskiego turystę. Ludzie falują podekscytowani. W mieście trwa szczyt antyterrorystyczny, po przemówieniu burmistrza ma się ukazać prezydent USA. Kiedy staje na podium, padają strzały. Zaraz potem następuje wybuch. Płacz, krzyki, panika.
Scen zamachów na prezydenta było już w kinie niemało. Zwykle wieńczą lub zaczynają polityczne thrillery. W „8 częściach prawdy” stanowią kanwę całego opowiadania. Travis eksperymentuje z filmową narracją. Wielokrotnie cofa czas o te same 20 minut. Pokazuje zdarzenia z Plaza Mayor z punktu widzenia różnych ludzi: telewizyjnej realizatorki, hiszpańskiego policjanta, ochroniarza, turysty, zamachowców, wreszcie samego prezydenta. Ich wersje nakładają się na siebie. Z tej mozaiki powstaje obraz tego, co się stało. Tylko agent służb specjalnych wie, że na placu nie zginął prezydent, lecz jego sobowtór. Prezydent został porwany. Zaczyna się pościg.
Twórcy „8 części prawdy” powołują się na „Rashomona” Kurosawy. Na wyrost. W tamtym arcydziele różne wersje tego samego zdarzenia pokazywały subiektywizm prawdy. Travis najpierw dużo obiecuje, potem proponuje thriller.
Poszczególne historie składają się jak z puzzli. I jest w filmie coś wciągającego: wirtuozersko fotografowane sceny paniki. Realistyczny sposób narracji, który Travis pokazał już w filmie „Omagh” o zamachu terrorystycznym w Irlandii, tu zyskał niebywałą dynamikę. Opowieść toczy się w szaleńczym tempie. Na ekranie panuje chaos, losy różnych ludzi przeplatają się ze sobą. O zwrotach akcji decyduje przypadek: zdjęcie zrobione przez turystę, dziewczynka, która nagle, przerażona, wybiegnie na ulicę. Te sekwencje tchną prawdą – strachem, rozpaczą. Niestety, wszystko to jest dość powierzchowne. Film Travisa nie staje się opowieścią o różnych odcieniach prawdy. Reżyser nagle robi woltę, jakby sam się przestraszył swojego eksperymentu, i skupia na pościgu agenta za porywaczami. O bohaterach filmu wiemy niewiele, a portrety terrorystów są błahe i niewiarygodne. Nie pomaga nawet udział gwiazd, takich jak Dennis Quaid czy William Hurt.
Szkoda, że urodzony w Manchesterze reżyser dał się poskromić Hollywoodowi i zamiast twardo trzymać się paradokumentalnego stylu, zwekslował w stronę thrillera z happy endem.