W ponadstuletniej historii kina emigrant na ekranie to przede wszystkim Europejczyk, który szukał szczęścia na ziemi jankesów. Nic dziwnego, potęgę Hollywoodu w znacznym stopniu tworzyli producenci, reżyserzy i aktorzy zza oceanu. A Chaplinowskiego Charliego, będącego dla nas symbolem wiecznego włóczęgi, odbierano w latach 20. XX wieku jako kogoś, kto przyjechał za ocean za chlebem i walczył o szczęście, próbując zachować godność. Ten wizerunek w różnych odmianach przetrwał do dziś.
Czasem Hollywood chciał udowodnić, że w Ameryce biedak zostaje milionerem, ale na ogół kino portretowało ludzi z trudem walczących o przetrwanie. Wizerunek takich emigrantów można też znaleźć w filmach z ostatnich lat: „Złote wrota” Emmanuella Crialese, „Pod tym samym księżycem” Patricii Riggen czy wchodzące na polskie ekrany „Spotkanie”.
Dziś migracje dotyczą jednak nie tylko amerykańskiego tygla. Miliony ludzi na świecie uciekają od wojen i nędzy, otworzyła granice Europa, gdzie też zaczęły powstawać filmy o emigrantach. I mają podobną tezę jak amerykańskie. Przybysze zawsze są inni, zamknięci we własnych gettach, gorsi. Europa nie czeka na nich.
W filmie Michaela Winterbottoma „W tym świecie” uciekinierzy z Afganistanu w Londynie stają się wyrzutkami. W „Dalekich światłach” Hansa-Christiana Schmida rozbiją się o rzeczywistość marzenia uchodźców z Ukrainy, którzy chcą przedostać się do Niemiec. W „Niewidocznych” Stephena Frearsa emigranci są wykorzystywani jako dawcy narządów do przeszczepów. W niemieckich filmach Fatiha Akima tragedie inności przeżywają Turcy. Równie przejmująca jest też droga do lepszego życia Albankin Lorny z filmu braci Dardenne’ów.
Ale w ostatnich latach pojawia się też nowy ton. Filmowcy portretują całe grupy i – zastępując polityków – przypominają, że narody muszą uporać się z problemem masowej emigracji. W „Polaku potrzebnym od zaraz” Brytyjczyk Loach piętnuje system dopuszczający wykorzystywanie obcych.