Od 13 lat nie zrobiłem lekkiego, pogodnego filmu – powiedział w Cannes Ang Lee, dwukrotny laureat weneckich Złotych Lwów i Oscara za reżyserię "Tajemnicy Brokeback Mountain". – Zasłużyłem na taki oddech jak "Taking Woodstock".
Jego nowy film oparty jest na pamiętniku Elliota Tibera, który jako nastolatek, wysyłając telegram do gazety, sprowadził festiwal do swojego miasteczka. Lee stara się odkryć, na czym polegał fenomen Woodstock – trzech dni pokoju i muzyki, miłości i przyjaźni.
Przywołuje muzykę The Grateful Dad, Doors czy Jefferson Airplane, a kamera obserwuje ludzi, którzy byli świadkami zabójstw prezydenta Kennedy'ego, Malcolma X i Martina Luthera Kinga, czytali w gazetach o masakrze My Lai i zbuntowali się przeciwko stabilizacji i ideologii rodziców. Zaczęli protestować przeciwko wojnie w Wietnamie, wypisali na murach "Make love not war". Przyjechali do Woodstock, by słuchać muzyki i manifestować swój stosunek do świata. Lee pokazuje też strach i niechęć części miejscowych do "hordy hipisów przebierańców". Choć będą wśród nich i tacy, których życie te trzy dni zmienią na zawsze.
Sam Lee relacje z Woodstock jako 14-latek oglądał w tajwańskiej telewizji. – Wtedy niewiele to dla mnie znaczyło – mówi. – Ale gdy zamieszkałem w Ameryce, zrozumiałem, że w Woodstock świat przeżył ostatnie chwile niewinności.
W jego filmie jest spontaniczna radość, próba wyzwolenia się z konwenansów. I dojrzewanie do wolności. Projekcja "Taking Woodstock" była jednak w Cannes tylko chwilą wspomnień, bo festiwal zdominowały filmy ostre, mocne.