Znamy taki punkt wyjścia: małe miasteczko, kompletny marazm i brak perspektyw, młodzi ludzie marzą więc, by wyrwać się z nędzy do lepszego życia. Tak mogłoby zdarzyć się na polskiej prowincji, gdzie pracy w jednej fabryce starcza zaledwie dla znikomej części mieszkańców, w podparyskim blokowisku czy oddalonej od centrum dzielnicy Glasgow.
Mea jest Chinką. Dziewczyną, która kompletnie niczym nie wyróżnia się z tłumu. Ma delikatną urodę nastolatki, ale brakuje jej wdzięku, charakteru, zdolności. Jest chodzącą przeciętnością. Pracuje w przydrożnym barze z bilardem i — jak dziewczyny z reklam — na czerwono maluje paznokcie. Jej matka wie, że szczyt kariery córki to wyjście za mąż za równie przeciętnego, ale jakoś urządzonego faceta.
Jak wielu młodych ludzi, Mea postanawia wyjechać z rodzinnej wioski. Do pobliskiego Shenzhen, a nawet dalej, do Londynu. To nie są świadome wybory. Wszystko w jej życiu toczy się siłą rozpędu. Mea jest trochę jak marionetka, za jej sznurki pociąga ktoś inny: czasem rodzice, czasem mężczyźni, czasem los.
Dziewczyna zmienia miejsca i facetów. Kierowca ciężarówki, który ją brutalnie gwałci, pospolity bandzior, poznany w salonie masażu brytyjski staruch, za którego wychodzi dla karty stałego pobytu w Anglii, roznosiciel dań z indyjskiej knajpki — wszyscy oni są tylko kolejnymi przystankami w jej drodze. Mea nie szuka własnej tożsamości, do niczego nie dąży, wydaje się nawet, że intensywne życie niewiele ją uczy. Jest dość antypatyczna, wszędzie obca.
Jej twarz pozostaje taka sama, bez uśmiechu. Gdzieś te doświadczenia muszą w niej zapadać, ale czy ona sama się zmienia? Adaptuje się do nowych miejsc i nowych mężczyzn na chwilę, potem idzie dalej. Tak samo przeciętna jak dotąd. W rodzinnej wiosce, w Londynie, w rządzącym się kapitalistycznymi prawami mieście Shenzhen — nigdzie nie zagrzeje miejsca, nie poczuje się u siebie. Najważniejsze, że trwa.