Felix Van Groeingen przeniósł na ekran autobiograficzną książkę Dimitria Velhulsta „Le mertitude des choses”. Powieść, której tytuł można by przetłumaczyć jako „Gówniane rzeczy”, stała się w Holandii bardzo głośna. W wersji kinowej zyskała jednak łagodniejszy tytuł: „Boso, ale na rowerze” Czterej bracia Strobbe — dorośli, ale średnio dojrzali. Ich życie to niekończące się pijatyki oraz kobiety — stale inne, godzące się na seks z brudnymi, słaniającymi się na nogach facetami. Kompletna degrengolada. Patologiczna rodzina, w której co jakiś czas ktoś trafia za kratki za drobne przewinienia: niewielką kradzież, burdę w barze.
W małym, holenderskim miasteczku Strobbowie uchodzą za nieudaczników i lumpów. Oni sami uważają się za bezkompromisowych obywateli, którzy potrafią żyć kolorowo. Wypinają się na codzienny wyścig szczurów, od białej koszuli i teczki wolą wygłupy. Jeżdżą nago na rowerze, walczą w konkursie, kto wypije więcej piwa. Mają poczucie niczym nie skrępowanej wolności, swoją moralność, solidarność i rodzinną dumę. A tym wszystkim, którzy omijają ich szerokim łukiem, rzucając pełne pogardy spojrzenia.
Poza braćmi są jednak jeszcze w rodzinie dwie osoby: stara kobieta — matka, która pewnie kiedyś nie radziła sobie z wychowaniem synów, a teraz nie radzi sobie z życiem z nimi pod jednym dachem. I jest dorastający chłopak — syn jednego z mężczyzn, listonosza. Gunther nie jest dzieckiem niekochanym. Przeciwnie, ojciec i wujowie wprowadzają go w swój świat. Zapraszają do baru, uczą piosenek o „cipce”. I walczą, żeby nie zabrała go opieka społeczna. Bo przecież ma swój dom. Gunther chce się jednak z tego świata wyrwać. A babka wie, że jeśli tego nie zrobi, skończy jak wszyscy z tej rodziny.
Na pierwszy rzut oka „Boso, ale na rowerze” to opowieść o dojrzewaniu i wyrywaniu się z patologicznej rodziny. Ale Velhulst i Groeingen unikają wszelkich uproszczeń. Obrazy degrengolady malują bez znieczulenia — widz patrzy na świat Strobbów z odrazą. A jednocześnie ci godni pożałowania, bezmyślni i prymitywni nieudacznicy przekonują do siebie solidarnością, chwilami sprawiają wręcz wrażenie współczesnych buntowników przeciwko kieratowi narzuconemu na człowieka przez zachodnie cywilizacje. Może zresztą i dlatego, że całą historię po latach opowiada Gunther? Że w jego spojrzeniu jest sentyment w stosunku do własnych korzeni?
We współczesnej części film zadaje też trudne pytania: ile z dzieciństwa w nas zostaje? Jak rodzina kształtuje naszą osobowość? Na ile determinuje nasze dalsze losy?