Nad Wisłą znakomity reżyser zrealizował ostatnio „Serce na dłoni" (2008) – nieudane połączenie czarnej komedii z dramatem. „Czarne słońce" rok wcześniej nakręcił we Włoszech. To film z zupełnie innej półki. Zanussi nie próbuje schlebiać w nim masowym gustom (w „Sercu na dłoni" obsadził m.in. Dodę), stawia na konwencję antycznej tragedii, choć zdarzenia rozgrywają się współcześnie.
Urodziwy młodzieniec o imieniu Manfredi (Balducci) zasypia na tarasie swojego domu. Zostaje zabity strzałem z broni przez Salvo (Capparoni), przestępcę i degenerata, którego łączy osobliwa więź z młodszym bratem. Zdruzgotana żona Manfrediego Agata (Golino) nie wierzy w skuteczność prawa i determinację policji. Postanawia sama odnaleźć sprawcę i wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.
„Czarne słońce" to ten rodzaj kina, w którym aktorzy, zamiast grać, ucieleśniają rozmaite idee. Piękny Manfredi przypomina anioła, jest symbolem czystości i piękna. Zły Salvo ma w tym układzie rolę diabła. A Agata uosabia oddanie i wieczną miłość.
Ta rażąca sztucznością trójca bohaterów powoduje, że film ogląda się na chłodno, z dystansem. Co z tego, że Zanussi próbuje prowadzić z widzem intelektualny dyskurs, skoro nie potrafi nawiązać emocjonalnego kontaktu. Tworzy postaci puste niczym wydmuszki.
Przyznam, że mnie ten typ wystylizowanych filmów z pretensjami do wielkości odrzuca. Nawet jeśli do smakowania pozostają zdjęcia i klimat opowieści rodem z filmów Lucchino Viscontiego.