Człowiek z...", niby obrazoburcza satyra na solidarnościowe mity, został przemilczany nawet przez tych, którym powinien się podobać. „Operację koza" sama „Gazeta Wyborcza" uznała za niesmaczną i miała rację. Reszta filmów to rząd tytułów (choć może przesadzam). Poza tym jednym niepozornym dziełkiem z 1997 r., które i teraz przykuwa uwagę.
Oglądamy spokojną zamożną polską rodzinę czasów transformacji, w której pojawia się plaga narkomanii. Pokazana z najgorszymi konsekwencjami, aż do końca. Szołajski wyposaża wszystkich bohaterów, włącznie z ćpającym synem, w komplet argumentów. Może byłoby ciekawiej, gdyby pokazał zagładę rodzinnego szczęścia jako irracjonalny kataklizm. Ale bezradność rodziców stojących w obliczu najgorszego zagrożenia, jakie może wisieć nad ich dzieckiem, jest odmalowana dobrze. Także dzięki kreacji Piotra Fronczewskiego, jednego z najlepszych polskich aktorów, jako ojca.
Dlaczego ten film zwrócił moją uwagę pośród niezliczonych wakacyjnych powtórek? Dlatego że dzięki niemu przypomina się coś, co powtórzy (i zresztą powtarza) każdy specjalista od uzależnień: że istnieje coś takiego jak narkotyczna kultura i ona wciąga. Kora Jackowska, odrzucająca z pogardą – przy wsparciu „Wyborczej" i Palikota – oskarżenia dzisiejszego polskiego państwa, twierdzi, że tak nie jest. Znacznie gorsza od skręta ma być wódka – powtarza starą śpiewkę.
Naturalnie tysiące młodych ludzi, którzy sięgają już nie po trawę, ale po kwasa na imprezie, dostają doskonałe wsparcie. Cóż może ich łączyć z tymi wynędzniałymi marami umierającymi czasem na dworcach? W większości nic, ale to loteria. Ja zresztą nie jestem w tej sprawie krwiożerczy. Nie chodzi mi o samą dyskusję nad prawem: można argumentować, że zakaz samego posiadania narkotyków utrudnia decyzje o leczeniu. Ale rola Kory w tej całej historii jest wyjątkowo paskudna.
Naturalnie w naszą współczesną kulturę jest wbudowana ta przeklęta ciekawość. Pokazał ją Terry Gilliam w zwariowanym filmie „Las Vegas Parano" – zwłaszcza w scenie, w której zwykły mieszczuch obserwuje z mieszaniną odrazy i fascynacji kolorowego degenerata w łazience. A co by było, gdybym i ja spróbował? – myśli sobie mieszczuch. Ale nawet ten film – sprowadzający narkotyki w dużej mierze do szalonej anegdoty, pokazuje pod koniec smutniejsze konsekwencje. Choć wielu ogląda go dla zmienionego nie do poznania Johnny'ego Deppa i kolorowych narkotycznych wizji.