Nie bez powodu na początku filmu autorzy przypominają „Podróż do kresu nocy" Louisa-Ferdinanda Celine'a, powieść, którą krytycy określali mianem „moralitetu bez morału".
Bohater „Wielkiego piękna", dziennikarz i bon vivant Jep Gamberdella, przed laty napisał książkę, która przyniosła mu sławę. „Miałem 26 lat, kiedy przyjechałem do Rzymu – mówi. – Nie chciałem być światowcem. Chciałem być królem światowców". I został nim. Ale w dniu swoich 65. urodzin posiwiały, z interesującą twarzą Tony'ego Servillo, wydaje się człowiekiem coraz bardziej przegranym.
Wyrusza „w Rzym" tak, jak robił to zawsze. Odwiedza przyjaciół, bierze udział w szalonych przyjęciach i pseudointelektualnych dyskusjach, tańczy w nocnych klubach, chodzi na performance. Podczas jednego z nich naga artystka biegnie przez scenę i wali głową o mur. Po woalu przykrywającym jej twarz spływa krew. Rozlegają się brawa. Gdzie indziej dziesięcioletnia dziewczynka wylewa na ścianę kubły kolorowej farby. Znowu brawa. Ktoś komentuje: „Zarabia za to majątek". Sztuka jest intelektualnym i emocjonalnym hochsztaplerstwem.
Ludzie też zawodzą. Gdy jedna z pań mówi o sobie jako wielkiej pisarce i wzorowej matce, Jep nie wytrzymuje: „Twoich 11 powieści to śmieci wydawane nakładem partii. Związek szmelc. Twój partner naprawdę kocha Giordana i cały Rzym o tym wie. Z dziećmi czasu nie spędzasz. Masz kamerdynera, kucharza, do szkoły odwozi je kierowca. Na czym więc polega twoje poświęcenie?"