I choć koprodukcji z udziałem w większości brytyjskich aktorów tam nie wyprodukowano, to mieści się idealnie w tzw. kinie głównego nurtu.
Przyczyną jest scenariusz. W niewystarczającym stopniu dotyka on najważniejszej sprawy w życiu Dirie, do której podjęcia w szerokim zakresie (jako ambasadorka ONZ) jej kariera związana z największymi domami mody była tylko przepustką.
Kwestia barbarzyńskiego procederu obrzezania kobiet – jaki kwitnie w kilku krajach Afryki, a także na Bliskim Wschodzie i w Indonezji – została przyćmiona w zamierzeniu zabawnymi scenami z początków kariery i nieprowadzącym do niczego wątkiem romansowym. Film robi wrażenie podobne do artykułu w magazynie dla kobiet, takim z wyższej półki – trochę dramatu, bólu i łez, a potem życie jak w bajce.
Afrykańskie krajobrazy wykorzystano zbyt ilustratorsko. W dodatku Sally Hawkins i Juliet Stevenson zawiodły, przeszarżowując role.
Mimo to „Kwiat pustyni” ogląda się z przejęciem, broni się bowiem historią Dirie i kreacją Lii Kebede. Etiopska supermodelka zagrała Waris subtelnie i z wyczuciem, a od jej przepięknej twarzy trudno oderwać wzrok.