W szpitalnej sali spotykają się dwaj starsi panowie. Dzieli ich przepaść. Jeden jest czarnoskórym mechanikiem samochodowym z dużą rodziną, drugi – białym multimilionerem bez zobowiązań. Mają inne życiowe doświadczenie i status społeczny, inne radości i przyzwyczajenia. Łączy ich choroba: obu pozostało niewiele życia. Skromny Carter, niespełniony filozof, zgodnie z radą wykładowcy na uniwersytecie sporządził kiedyś listę tego, co chciał osiągnąć, zobaczyć, przeżyć. Ale potem rzeczywistość zdusiła marzenia. Z kolei zajęty robieniem fortuny Edward nigdy nie miał czasu na szaleństwa. U kresu swoich dni postanawiają więc poznać smaki świata.
Taki film powinien być subtelnym rozliczeniem z życiem. Niestety, „Choć goni nas czas” jest typową superprodukcją. Bohaterowie odbywają szaloną podróż – od Tadż Mahal do Serengeti, jadają w wytwornych restauracjach, robią sobie tatuaże i uciekają przed coraz bardziej zmartwioną rodziną Cartera. Ich marzenia są rodem z fabryki snów – skoczyć ze spadochronem, przejechać się motorem po murze chińskim. Z ekranu leją się banały na temat życia, śmierci i ludzkich pragnień. Jak przystało na hit, panowie zaprzyjaźniają się, odkrywają, co jest naprawdę ważne (oczywiście rodzina). Śmierć jednego z nich pozbawiona jest cierpienia i bólu. Akcja toczy się wartko, jak to w filmie, który ma zarobić miliony, a Rob Reiner bez wahania stosuje wszelkie hollywoodzkie recepty na przebój. Próbuje widza wzruszyć, ale broń Boże nie zasmucić. Omamić głębią przemyśleń, ale nie pozbawić dobrego humoru. Nie przełamuje schematów nawet w obsadzie. Samotnego bon vivanta gra Jack Nicholson, a steranego życiem ojca rodziny – Morgan Freeman.
Film ogląda się więc niemal równie sympatycznie jak inny obraz Reinera „Kiedy Harry spotkał Sally”. Tyle że tym razem nie śmiejemy się z Meg Ryan udającej orgazm, tylko z umierającego z wdziękiem Nicholsona. Cóż, przemysł filmowy ma swoje prawa. Tylko nasze zakłopotanie po wyjściu z kina może przypomnieć, że nie wszystko daje się przerobić na popkulturową papkę.