W przeciwieństwie do autorów kilku innych polskich komedii romantycznych nie wystawiają jednak na próbę cierpliwości widza i nie obrażają jego inteligencji. Proponują wspólną zabawę. Bo dużo tu humoru i naprawdę śmiesznych scen. Nie bez powodu Ilona Łepkowska i Piotr Wereśniak podkreślają, że w „Nie kłam kochanie” więcej jest komedii niż romantyzmu. Twórcy obrazu mrugają okiem do publiczności i nie ukrywają, że postacie bohaterów są lekko przerysowane. Ale jednocześnie zachowują wewnętrzną logikę tej historii. Sympatyczne jest też tło tej opowieści o miłości. Krakowska rodzina bohatera odmalowana została ciepło i wyraziście. Ojciec rodem z „Moralności pani Dulskiej”, energiczna matka pilnująca interesów syna i wreszcie zwariowana, lekko szalona ciotka lubiąca hazard i łyczek mocniejszego trunku.
Para głównych protagonistów „Nie kłam kochanie”, Piotr Adamczyk i Marta Żmuda-Trzebiatowska, niemal nie schodzi z ekranu, choć trzeba powiedzieć, że Adamczyk chwilami przeszarżowuje. A naprawdę film nabiera rumieńców, gdy pojawiają się Grażyna Szapołowska i Beata Tyszkiewicz. Zwłaszcza ta ostatnia w roli cioci jest całkowicie rozbrajająca.
Piotr Wereśniak tak wyreżyserował „Nie kłam kochanie”, że dwie godziny w kinie mijają szybko. Piękne zdjęcia Krakowa, urok rynku pełnego gołębi i kwiaciarek oraz brak jakiegokolwiek napuszenia sprawiają, że widz wychodzi z seansu uśmiechnięty.
Polskie kino nie ma szczęścia do romantycznych komedii. Wprawdzie przynoszą one ogromne zyski, ale zbyt często przekraczają granice głupoty i naiwności. Bajka Piotra Wereśniaka udowadnia, że można w Polsce zrobić przyzwoity film rozrywkowy.
„Nie kłam kochanie”. Polska, 2008. Reż. Piotr Wereśniak. Wyk.: Marta Żmuda-Trzebiatowska, Piotr Adamczyk, Grażyna Szapołowska, Beata Tyszkiewicz, Magdalena Szejbal. Dystrybucja: ITI Cinema/Interfilm
„Nie kłam kochanie” jest reklamowane sloganem „Adamczyk przyłapany na komedii!”. On sam dwoi się i troi na ekranie, by rozśmieszyć widzów. Stawką w tej grze jest nie tylko miłość pięknej kwiaciarki, ale także dalsze losy kariery filmowej aktora. Piotr Adamczyk jest blondynem o łagodnych rysach twarzy: uroda wymarzona do grania amantów lub postaci – narodowych symboli. Dostrzegli to już Jerzy Antczak i Jadwiga Barańska, powierzając mu tytułową rolę w „Chopin. Pragnienie miłości” (2002). Po tym filmie aktor stał się Szopenem, chorowitym kompozytorem pałającym namiętnością do George Sand. Próbował przełamać ten wizerunek, występując np. w sitcomie „Dziupla Cezara”, ale wkrótce wpadł w nową pułapkę. Gdy w filmach Giacomo Battiato o Janie Pawle II zagrał „człowieka, który został papieżem”, zaszufladkowano go na dobre. Od tej chwili wydawało się, że wyłącznym przeznaczeniem Adamczyka jest kreowanie koturnowych postaci. Jednak aktor chce się od nich zdystansować. W „Testosteronie” (2007) był płaczliwym panem młodym wystawionym do wiatru przez ukochaną. Celowo budził uśmiech politowania, by zdjąć z siebie odium poprzednich ról. W „Lejdis” (2008) zaryzykował jeszcze bardziej. Wcielił się w polityka, który okazuje się gejem. Znowu wywoływał rozbawienie, ale walczył też o zrozumienie dla swojego bohatera. Czy zdobędzie je również dla kobieciarza i notorycznego kłamcy z filmu Wereśniaka? Zapewne tak. Ale następnym razem na komedii nie da się złapać. Jesienią zobaczymy go w mrocznym serialu TVN