Polacy kochają przegranych bohaterów

Ryszard Bugajski, reżyser wchodzącego za tydzień na ekrany filmu „Generał Nil”, opowiada Barbarze Hollender o trudnościach realizowania filmów biograficznych

Publikacja: 10.04.2009 00:51

Reżyser głośnych filmów rozliczeniowych Ryszard Bugajski przygotowuje się do realizacji komedii o Ja

Reżyser głośnych filmów rozliczeniowych Ryszard Bugajski przygotowuje się do realizacji komedii o Januszu Szpotańskim

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

W ostatnich realizacjach sięgnął pan po zapomnianych polskich bohaterów XX wieku – rotmistrza Pileckiego i generała Fieldorfa. Dlaczego?

Właśnie dlatego, że są zapomniani. Ale również dlatego, że interesują mnie ludzie uwikłani w historię. I dramatyczne wybory, jakich dokonują. Rotmistrz Pilecki przeżył Auschwitz, gdzie organizował ruch oporu. Po wojnie mógł wrócić do Włoch, zaprzestać działalności wywiadowczej i uratować siebie. Mógł też próbować wywieźć rodzinę. A jednak został w kraju. Emil Fieldorf, dowódca Kedywu, organizator zamachu na Kutscherę, też po 1945 roku mógł się nie ujawniać, wyjechać z Polski albo ratować życie, idąc na współpracę z bezpieką. Profesor Paczkowski utrzymuje, że miał taką ofertę. Gdyby człowiek o jego autorytecie stanął po stronie władzy komunistycznej, to UB wiele mogłoby poprzez niego załatwić. Ale on powiedział: nie. Obaj za wierność sobie zapłacili najwyższą cenę. Zginęli, skazani na śmierć przez stalinowskie sądy. To są dramaty ważniejsze od problemów dzisiejszego dnia: ożenić się z jakąś kobietą, mieć dzieci, dom, czy wybrać karierę.

W realizowanych dla telewizji spektaklach we współczesności znalazł pan też i inne dylematy, związane choćby z etyką dziennikarzy, kolaboracją ze służbami bezpieczeństwa czy z manipulacją polityczną.

Tak. Ale przeszłość dostarcza często bohaterów bardziej wyrazistych, a bez takich nie ma kina. Pilecki i Fieldorf wydawali mi się zresztą szczególnie interesujący. Obaj znaleźli się na przecięciu dwóch ideologii – Polski przedwojennej i komunistycznej nawałnicy, która wszystko rozbijała w pył. Poprzez ich losy staram się opowiedzieć o meandrach naszej historii najnowszej.

W historii znajduję dramaty ważniejsze od problemów dnia dzisiejszego: ożenić się, mieć dzieci, dom, czy wybrać karierę

Historia często zostawia białe plamy. Mamy na ekranach film o śmierci generała Sikorskiego oparty na kontrowersyjnej dla wielu naukowców hipotezie Dariusza Baliszewskiego. Losy Emila Fieldorfa też kryją niejasności. Do dzisiaj nie jest pewne, kto naprawdę wydał rozkaz jego aresztowania i kto nadzorował sprawę. Nie wiadomo nawet, gdzie pochowano ciało generała.

Praca scenarzysty zamienia się w takiej sytuacji w śledztwo. Historycy podają zwykle fakty, unikają interpretacji. Zwłaszcza gdy napotykają białe plamy. Filmowiec nie może sobie na to pozwolić. Musi wypełnić luki, bo widz czeka na spójną opowieść. Nie da się pokazać na ekranie wyłącznie tych elementów, które są na sto procent pewne.

W przypadku Fieldorfa zdecydował się pan na hipotezę, że jego proces toczył się pod dyktando Rosjan.

To jest bardzo prawdopodobna wersja. Na początku lat 50. każdy szef oddziału Urzędu Bezpieczeństwa, zaczynając od szczebla powiatowego, miał sowieckiego doradcę. Minister Stanisław Radkiewicz konsultował się z pułkownikiem Siemionem Dawydowem – bezpośrednim łącznikiem między polskim UB a NKWD w Moskwie, gdzie rządził w tym okresie Sierow. I właśnie poprzez Dawydowa Rosjanie naciskali na polskie władze, żeby Fieldorfa aresztować i skazać. A Polacy byli posłusznymi wykonawcami ich zaleceń. Gdyby to od nich zależało, Fieldorf dostałby pewnie dożywocie i w 1956 r. wyszedłby z więzienia. A Rosjanie dodatkowo zbrukali jego oficerską godność, skazując na śmierć przez powieszenie. Tak głęboko sięgała ich nienawiść.

W Polsce bardzo trudno jest robić filmy biograficzne. Anna Walentynowicz oprotestowała „Strajk” Volkera Schloendorfa. Jan Kidawa-Błoński chciał opowiedzieć o losach Jasienicy, ale w końcu – opierając się tylko luźno na jego życiu – przygotowuje opowieść o fikcyjnym bohaterze. Nawet rodzina Haliny Poświatowskiej tak kiedyś atakowała Barbarę Sass-Zdort, że reżyserka wycofała z obrazu „Jak narkotyk” nazwisko poetki. „Generał Nil” spotkał się z krytyką córki Fieldorfa, mimo że jest on przez pana na ekranie bardzo pięknie przedstawiony. W Internecie można przeczytać całą listę zarzutów pani Marii Czarskiej wobec pańskiego filmu.

Pani Fieldorf-Czarska lansuje tezę, że winę za śmierć jej ojca ponoszą wyłącznie Żydzi sprawujący wówczas wysokie funkcje w aparacie bezpieczeństwa. W ubiegłym tygodniu mówiła o tym w telewizji. O Rosjanach nawet nie wspomniała.

Ale ona broni też Okulickiego, neguje rozmowę ojca z Tatarem, a nawet kwestionuje drobne wydarzenia i sprawy, pisze choćby, że ojciec nie tańczył czy nie pił wina...

W Stanach Zjednoczonych powstają filmy biograficzne o ludziach żyjących, nawet o prezydentach. George W. Bush nie podał do sądu Olivera Stone’a po „W.” W Wielkiej Brytanii Stephen Frears mógł zrobić film o królowej Elżbiecie i premierze Blairze. Ale zachodnie społeczeństwa są mniej podatne na wszelkiego rodzaju obrazy. W Polsce nie ma mowy o twórczej swobodzie. U nas ciągle ktoś sądzi się za to, że ktoś go nazwał idiotą. Ciągle ktoś kogoś przeprasza. Gdybyśmy żyli w XVIII wieku, nasi przywódcy nieustannie by się pojedynkowali. Taka nasza specyfika. Niestety, polskie prawo o ochronie dóbr osobistych daje rodzinom filmowych bohaterów siłę. Mogą one nawet zatrzymać dystrybucję filmu.

Jak z tej sytuacji wybrnąć?

Zmienić prawo. Bo inaczej zawsze będziemy musieli, jak Kidawa-Błoński czy Sass-Zdort, pisać scenariusze wyłącznie „na motywach”. Ale jak zrobić film o generale Nilu, nie używając prawdziwych nazwisk? Przeszła nam nawet przez głowę taka myśl, gdy pani Czarska atakowała nas w „Naszym Dzienniku”. Tylko czy Kowalski mógł był dowódcą Kedywu? Kedyw też musielibyśmy zmienić na jakąś fikcyjną organizację i jeszcze wymyślić mu inną akcję zamiast zamachu na Kutscherę. Kompletny absurd.

Protesty dotyczą nie tylko ludzi, lecz również zdarzeń. Nie mogą przebić się do realizacji filmy o Jedwabnem, rozpętała się awantura o Westerplatte.

Ja sam napisałem scenariusz filmu o pogromie kieleckim i boją się go wszyscy producenci. W naszym prawie karnym obowiązuje artykuł, który mówi, że kto szkaluje naród polski, oskarżając go o zbrodnie faszystowskie czy komunistyczne, podlega karze więzienia do lat trzech. Pytanie tylko: co to znaczy oskarżać naród polski? Tak naprawdę każdego można z tego artykułu skazać. Wydaje mi się, że filmy historyczne będzie coraz trudniej robić. Chyba że będą to hagiografie.

Młodych widzów denerwuje pomnikowość naszych nowych historycznych produkcji. Trzeba powiedzieć, że dziwna, bo mamy w tradycji filmy pokazujące niejednoznaczność dziejów, ludzkich postaw, ocen. Tak było w pańskim „Przesłuchaniu”, „Matce Królów” Zaorskiego, „Człowieku z marmuru” Wajdy czy „Westerplatte” Różewicza.

Myślę, że jednostronność wynika z ideologizacji naszego życia. Zbyt często naginamy rzeczywistość do z góry założonej tezy. Nawet po „Przesłuchaniu” atakowano mnie, że oficer ubek popełnia samobójstwo. Bo to znaczyło, że coś zrozumiał i sam sobie wymierzył karę, a to wszystko byli tylko mordercy, bandyci itd. Tymczasem sztuka nie toleruje jednoznaczności. Jak postacie są czarno-białe, to film jest marny. Zresztą w życiu też tej jednoznaczności nie ma. Pamiętam, że mój kolega był narzeczonym córki Józefa Różańskiego – jednej z najczarniejszych postaci czasów stalinowskich. Wspominał go jako miłego, interesującego człowieka. Z kolei mieszkając w Kanadzie, przyjaźniłem się z córką Radkiewiczów. Rodzice zostali w jej pamięci jako wspaniali ludzie. A przecież jej ojciec był bandytą, który kazał rozstrzeliwać AK-owców i zrzucać winę na NSZ. Mnie interesuje, gdzie się w ludziach zaczyna zło, a kończy dobro czy też odwrotnie. To idealny przedmiot dociekań dla filmowców. Robiąc film o Fieldorfie czy Pileckim, bałem się, żeby nie powstały hagiografie.

A jednak pozbawił pan Fieldorfa kochanki.

No właśnie. Bo film w ogóle nie miałby szans na wejście do kin. I wracamy do początku rozmowy.

Polskie filmy historyczne osnute są zazwyczaj wokół wydarzeń tragicznych. Amerykanie opowiadają o zwycięstwach, my kochamy porażki i bohaterów przegranych. Zwykle ocalamy tylko godność.

Niewiele w naszych dziejach zwycięstw pod Wiedniem. Przecież nawet zwycięstwo w II wojnie światowej przyniosło inną formę zniewolenia. Kiedy myślę o triumfach, przychodzi mi do głowy rok 1920. Mój ojciec był antypiłsudczykowski, dziadek również, choć zaczynał działalność we Frakcji Rewolucyjnej, w której był Piłsudski. Ale Marszałek i zwycięstwo nad bolszewizmem w roku 1920 to fantastyczny temat na film.

Czesi potrafią się śmiać ze swojej historii. U nas, poza starymi filmami Barei, wszystko dotąd było potwornie poważne. Ostatnio coś zaczyna się zmieniać: spróbował zażartować z PRL Juliusz Machulski, a twórcy młodego pokolenia idą jeszcze dalej. Krystyna Janda, wspaniała Antonina Dziwisz z „Przesłuchania”, zagrała właśnie w komedii Borysa Lankosza „Rewers”, której akcja toczy się w czasach stalinowskich. Myśli pan, że dojrzeliśmy już do takiego śmiechu?

Chyba tak. Sam nie należę do osób, którym łatwo to przychodzi. Ale przecież zachowałem z dzieciństwa i młodości sporo dziwnych, zabawnych wspomnień. W Pałacu Kultury była kilka lat temu wystawa poświęcona komunizmowi. Wchodziło się tam w potwornie ponury świat. Ale jak się patrzyło na absurdy akt, pieczątek, zapisów, to człowieka ogarniał śmiech. Wtedy ludzie cierpieli, nawet tracili życie, jednak z oddalenia wszystko wydaje się tak groteskowo niepojęte, że aż śmieszne. Sam chcę teraz zrobić film o Januszu Szpotańskim, autorze „Cichych i gęgaczy”, pamfletu na rządy Gomułki, w 1968 roku skazanym na trzy lata więzienia za rozpowszechnianie informacji szkodliwych dla interesów państwa. To ma być musical, moja własna próba spojrzenia na historię inaczej. A czy potrafimy już się z tamtych czasów śmiać, zobaczymy.

 

 

- reżyser, scenarzysta, pisarz. Jego ojciec był działaczem przedwojennej PPS. Bugajski studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim.

W 1973 roku ukończył Wydział Reżyserii w PWSFTviT w Łodzi. Zadebiutował w fabule w 1979 r. filmem „Kobieta i kobieta”. Jego nakręcone w 1982 roku znakomite „Przesłuchanie”, którego akcja toczyła się w stalinowskim więzieniu, trafiło na półki na siedem lat.

W połowie lat 80. Bugajski wyemigrował do Kanady, gdzie wyreżyserował m.in. thriller „Clearcut”. Wrócił do kraju na stałe w 1997 r. Zrealizował wiele filmów i spektakli Teatru Telewizji, m.in. „Graczy”, „Misia Kolabo”, „Akwizytorom dziękujemy”, „Niuz”, „Śmierć rotmistrza Pileckiego”. W przyszłym tygodniu na ekrany wejdzie „Generał Nil” – film o śmierci dowódcy Kedywu Emila Fieldorfa.

 

Film
Nieznana biografia autora „Zezowatego szczęścia". Zapomniany mistrz polskiego kina
Film
Od klasyków „Sami swoi” oraz „Prawo i pięść” po „Różę” Wojciecha Smarzowskiego
Film
Horrory sprzedają się najlepiej w Hollywood
Film
22. Millennium Docs Against Gravity pokaże świat bez retuszu
Film
Już dzisiaj dowiemy się, kto wygrał Krakowską Nagrodę Filmową Andrzeja Wajdy! | 9 dzień 18. Mastercard OFF CAMERA
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem