Do powstania "Ondine" doszło z powodu strajku hollywoodzkich scenarzystów w 2007 roku. Reżyser Neil Jordan przymierzał się do nakręcenia adaptacji powieści grozy "Heart Shaped Box" dla studia Warner, ale musiał przerwać pracę. Wrócił do Irlandii, gdzie niedaleko rodzinnego domu zrealizował kameralny film o przystojnym Syracusie (Colin Farrell), który pewnego dnia wyłowił z morza kobietę (Alicja Bachleda-Curuś).
Punkt wyjścia przypomina baśń. Złapana w sieć dziewczyna nie chce powiedzieć, kim jest ani co robiła w przeszłości. Prosi, by nazywać ją Ondine, co oznacza nimfę wodną. Na dodatek córeczka Syracuse'a Annie (Alison Barry) uważa, że tajemnicza nieznajoma to "selkie" – pół kobieta, pół foka, która zrzuca prawdziwą powłokę, gdy wychodzi na ląd. Syracuse stopniowo zakochuje się w Ondine. Zwłaszcza że ta przynosi mu szczęście. Jej piękny śpiew sprawia, że rybak ma obfitsze połowy.
Jednak w tej baśniowej konwencji pojawia się coraz więcej realizmu. Syracuse to niepijący alkoholik, z którego wszyscy w portowym miasteczku drwią, nazywając błaznem. Okazuje się, że jego córka jest ciężko chora – czeka na przeszczep nerki. A była żona Syracuse'a pije na umór razem z nowym kompanem. Bohaterowie "Ondine" ulegają czarowi miejscowych legend, bo tak łatwiej im znieść cierpienie, samotność.
Kontrast między ich zapyziałym życiem a bajkowym klimatem intryguje, dopóki Jordan utrzymuje równowagę między tym, co fantastyczne i boleśnie realne. Niestety, w miarę rozwoju akcji fabuła zmierza w kierunku banalnej opowiastki z kroniki kryminalnej.
Farrell nieźle gra społecznego wyrzutka. Jego długie rozmowy z księdzem w konfesjonale (znakomity Stephen Rea), przypominające mityngi AA w konwencji pół serio, należą do najlepszych scen w filmie. O roli Bachledy wiele powiedzieć się nie da. Poza tym, że aktorka ładnie wygląda.