Czyżby pieniądze, a z nimi seks i narkotyki nie dawały szczęścia? Uspokajam – w swoim czwartym filmie Sofia Coppola nie moralizuje, ale maluje przejmujący portret człowieka wypalonego i wydrążonego, niczym u T.S. Eliota. Pustego i uważającego się za nikogo.

Johnny Marco (Stephen Dorff) pomieszkuje w Los Angeles w hotelu Chateau Marmont, legendarnej kryjówce pięknych i bogatych, chcących uciec przed światem. Nie stanie się on jednak scenerią kiełkującego romansu – jak w „Między słowami" – lecz nawiązanej w mozole i jakby z braku alternatywy relacji między mieszkającymi osobno ojcem i nastoletnią córką. Była żona Johnny'ego podrzuca mu na pewien czas Cleo (Elle Fanning), by zajął się nią do czasu, gdy dziewczyna pojedzie na obóz.

Widz nie może tu liczyć na erupcję uczuć i przebudzenie mężczyzny w roli ojca. To taka rola, której on nie jest w stanie się wyuczyć. Razem lecą do Mediolanu, gdzie Marco odbiera nagrodę filmową, oboje grają celebrytów – którymi w końcu są – potem wracają. Właściwie tylko w jednej scenie widać kiełkującą miedzy nimi autentyczną bliskość, gdy razem w hotelowym salonie Chateau Marmont słuchają starszego Romula – chyba dożywotniego rezydenta – kiedy ten śpiewa starą piosenkę Presleya, słodką i wzruszającą „(Let Me Be Your) Teddy Bear".

Ten minimalistyczny film, kojarzący się oszczędnym stylem z autorskim kinem lat 60., toczy się swoim rytmem i wsącza w widza niemal niezauważalnie. Sceny z niego, nakręcone kamerą Harrisa Savidesa – operatora Gusa Van Santa, Davida Finchera i Ridleya Scotta – pozostają na długo w pamięci. Muzykę skomponował francuski rockowy zespół Phoenix, w którym śpiewa Thomas Mars – partner Coppoli i ojciec ich dwojga dzieci. Rodzinne przedsięwzięcie, uniwersalne kino.

USA 2010, reż. Sofia Coppola, wyk. Stephen Dorff, Elle Fanning, Chris Pontius