To film o ucieczce z sowieckiego gułagu w 1941 r. Skąd wzięło się pana zainteresowanie tym tematem?
Australijczycy nie mają w sobie ciekawości świata. Nie są obciążeni presją historii ani religii. Ale ja już jako 20-latek pierwszy raz wyrwałem się do Europy. Zachwyciłem się jej kulturą i tradycją. Zrozumiałem, że trzeba zadawać pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi. Odtąd wracam na Stary Kontynent, kiedy tylko mogę. Polska zajmuje w tych podróżach szczególnie miejsce. Bo tu zaczęła się druga wojna światowa, a ja zawsze się nią interesowałem. A potem przeżyłem szok, gdy się dowiedziałem o sowieckich łagrach. Wyrosłem w romantycznym klimacie lewicowym, popularnym wśród młodych ludzi na Zachodzie. Nagle odkryłem, jak zakłamana jest historia Rosji. Od dawna chciałem zrobić o tym film.
Andrzej Wajda opowiedział światu o zbrodni katyńskiej. Kino ma ogromną moc, dociera do masowej publiczności.
To prawda. Myślałem o tym przedwczoraj, zwiedzając Muzeum Powstania Warszawskiego. Zdałem sobie sprawę, że ja, Australijczyk, o warszawskim sierpniu 1944 roku dowiedziałem się dzięki "Kanałowi". Fragment waszej historii zobaczyłem oczami Andrzeja Wajdy. Polacy stali mi się bliscy, zrozumiałem, jak heroicznie przez wieki walczyli o swoją wolność. Chciał-bym, żeby "Niepokonani" zrobili na widzach podobne wrażenie. Bo to nie jest bajka, tylko prawdziwa historia.
Z pietyzmem odtwarza pan rzeczywistość gułagów.
Duża w tym zasługa konsultantki filmu Anne Applebaum. Sam też dokumentowałem temat. W Moskwie i Londynie spotykałem się z ludźmi, którzy przeżyli sowieckie łagry. Staraliśmy się dbać o każdy szczegół, kręciliśmy w naturalnych plenerach. Nie próbowałem też sztucznie wywoływać w widzach strachu, empatii, solidarności. Z wielu scen wyrzuciłem nawet muzykę. Chciałem, żeby obrazy przemawiały same.