Hawaje to kraina miłości, cudownych pejzaży oraz wyluzowanych surferów. Słowem, piękna i harmonii. Tak przynajmniej wynika ze stereotypów o archipelagu położonym na Pacyfiku. Ale nie ze znakomitego komediodramatu Alexandra Payne'a, w którym George Clooney – po raz kolejny w karierze – przełamał wizerunek amanta. „Spadkobiercy" są nominowani do Oscarów w pięciu kategoriach – w tym za film, reżyserię i pierwszoplanową rolę męską. I zapewne na samych nominacjach się nie skończy. Zwłaszcza w przypadku Clooneya.
Obwisłe policzki
Kiedy pojawia się na ekranie, zwykle wywołuje nostalgię za dawnym kinem, w którym prym wiedli Gregory Peck czy Cary Grant. Odziedziczył po nich szarm i elegancję. Te cechy chętnie wykorzystuje w reklamach lub dużych hollywoodzkich produkcjach (m. in. trylogia o Dannym Oceanie). Ale w skromniejszych budżetowo filmach pokazuje inną, o wiele ciekawszą twarz.
W „Spadkobiercach" wcielił się w Matta Kinga, hawajskiego prawnika, potomka tubylców i amerykańskich misjonarzy, zarządzającego funduszem powierniczym swojej wielopokoleniowej rodziny. Familia Kingów zamierza sprzedać deweloperom odziedziczoną po przodkach ziemię. Matt – bez wysiłku – może zostać milionerem.
Tyle że kiedy go poznajemy, przypomina raczej ofiarę losu. Obwisłe policzki, podkrążone oczy, koszula w kwiaty wyciągnięta z szortów. Clooney w „Spadkobiercach" znakomicie wykorzystuje kontrast między swoim publicznym wizerunkiem a żałosnym położeniem Matta.
Jego żona, po wypadku na motorówce, jest w śpiączce. Lekarze zastanawiają się, kiedy odłączyć respirator. Tymczasem Matt musi się zaopiekować dwoma córkami, choć ma z nimi słaby kontakt i nie bardzo umie się odnaleźć w roli troskliwego ojca. Na dodatek dowiaduje się, że żona ukrywała przed nim romans, więc zamiast jej współczuć, dusi w sobie złość i upokorzenie. Jego sytuację najlepiej symbolizuje scena, w której Matt biegnie do znajomych, by poznać prawdę. W klapiących mokasynach Clooney jest zarazem śmieszny i przejmujący.