Nienawidzę happy endów

Nazywa się Steve McQueen. Ale z bohaterem „Wielkiej ucieczki” i?„Bullita” nie ma nic wspólnego. – Stale ktoś mnie o?to pyta – mówi, już nawet niezbyt zirytowany. – No, ale co? Wystarczy spojrzeć.

Aktualizacja: 25.03.2012 12:45 Publikacja: 24.03.2012 00:01

Nienawidzę happy endów

Foto: Forum

Tekst z miesięcznika Sukces

Steve McQueen jest 45-letnim, czarnoskórym, potężnie zbudowanym Brytyjczykiem. Artystą wizualnym, którego prace trafiły do najbardziej znanych galerii świata, laureatem prestiżowej Nagrody Turnera przyznawanej przez Tate Gallery, komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego przyznanym mu przez królową za osiągnięcia w sztuce. I piekielnie ciekawym reżyserem.

Zrobił do tej pory zaledwie dwa filmy fabularne, ale oba stały się wydarzeniami. Może dlatego, że McQueen nie ucieka w bezpieczne tematy. Drażni i bulwersuje. Debiutancki „Głód" w 2008 r. przyniósł mu canneńską Złotą Kamerę, tytuł Europejskiego Odkrycia Roku i laury na kilkunastu festiwalach – od Sydney, poprzez wrocławskie Nowe Horyzonty, aż po Tallin.

„Wstyd" z Wenecji wyjechał z prestiżową nagrodą krytyków Fipresci. Wydawało się, że jest w tym roku murowanym kandydatem do Oscarowych nominacji. Nie dostał ani jednej. Okazał się zbyt kontrowersyjny i niewygodny. – Chcę szokować, tak rozumiem rolę kina – mówi „Sukcesowi" McQueen. – Szkoda czasu i pieniędzy na robienie mdłych głupot. „Głód" to moja młodość, czas utraty niewinności, gdy zorientowałem się, do czego zdolny jest mój kraj. „Wstyd" był reakcją na wchodzenie w wiek męski, w samotność.

McQueen urodził się w Londynie, dorastał w Ealing, w zachodniej części miasta. W dzielnicy, w której 50 proc. mieszkańców to emigranci z Azji i Afryki. Jego rodzina też wywodziła się z Karaibów. Ojciec pracował w londyńskim transporcie, matka była pielęgniarką.

– Największym osiągnięciem mojego dzieciństwa było to, że chciałem się uczyć – mówi dziś McQueen. Miał w szkole dwie pasje – piłkę nożną i sztukę. Ta druga, jak na jego środowisko, była dość nietypowa.

Ciągnęły go ruchome obrazy i fotografia. Po maturze studiował w Chelsea College of Art and Design i w Goldsmiths College. W uczelni, z której murów wyszło ponad 20 późniejszych laureatów Nagrody Turnera. Wreszcie dostał stypendium w Tisch School of Arts na Uniwersytecie Nowojorskim.

Ameryka miała być spełnieniem marzeń, zwłaszcza że bardzo lubił Nowy Jork. Miał tam mnóstwo ciotek i wujów, którzy wyemigrowali do Ameryki. – To miasto, w którym łatwo się schować, bo wszyscy są emigrantami – mówi. – Kolejne fale emigracji czuje się, jeżdżąc taksówkami. Pamiętam czas, gdy wśród kierowców przeważali Pakistańczycy, potem pojawili się Rosjanie.

Ale do stylu studentów Tisch, rosły, ciemnoskóry i niezamożny emigrant, nie pasował. – Nie znosiłem tego miejsca – mówi. – Żyłem wśród bogatych dzieciaków, których rodziny były w stanie zapłacić wysokie czesne.

Nie czuł się też dobrze na zajęciach. W jednym z wywiadów stwierdził, że nie mógł szaleć z kamerą tak, jak chciał. A chciał robić instalacje, rzucać w galeriach na mury krótkie filmy.

Kocha eksperymenty. Początkowo kręcił materiały czarno-białe, bez dźwięku. Sam w nich występował. W „Niedźwiedziu" z 1993 r. nagi zmagał się na pięści z drugim nagim mężczyzną. Widz nie do końca wiedział, czy to walka, czy erotyczna gra.

Kupię dom z ogródkiem...

W 1997 r. w „Deadpan" złożył hołd Busterowi Keatonowi. Stał nieruchomo, z twarzą pozbawioną jakichkolwiek emocji, podczas gdy obok niego, nad nim, wokół niego walił się budynek.

W zrobionej dwa lata później, już w wersji dźwiękowej, etiudzie „Drumroll" toczył po ulicach Manhattanu bańkę, do której były przytwierdzone trzy kamery. Rejestrował ruch uliczny i reakcje przechodniów, których grzecznie przepraszał: „Excuse me!", „Sorry!".

To za ten filmik zdobył prestiżową brytyjską Nagrodę Turnera. Gdy usłyszał swoje nazwisko na uroczystej gali, był naprawdę zaskoczony. Ze sceny podziękował matce Mary i swojej życiowej partnerce, a zapytany potem przez dziennikarzy, co zrobi ze sporymi pieniędzmi, które towarzyszą nagrodzie, odpowiedział: „Kupię dom z ogródkiem. Mam 17-miesięczną córeczkę, ona taki ogródek pokocha".

Jednak sam się w tym ogródku z dzieckiem nie zaszył. Pojechał do Iraku. Po powrocie zaproponował, by na angielskich znaczkach pojawiły się portrety brytyjskich żołnierzy poległych na wojnie.

O buncie i głodzie

Dla kina Steve McQueen zaistniał w 2008 r. Musiał zrobić wrażenie na canneńskiej komisji selekcyjnej, bo rzadko się zdarza, by film nieznanego twórcy otwierał oficjalną sekcję „Un Certain Regard". Potem podbił jurorów: McQueen wywiózł wówczas z Lazurowego Wybrzeża Złotą Kamerę. Powalił też krytyków. Nikt nie miał wątpliwości, że w kinie pojawiła się wielka osobowość.

Chcę szokować. tak rozumiem rolę kina. Szkoda czasu i pieniędzy na robienie mdłych głupot. Film „Wstyd" był moją reakcją na wchodzenie w wiek męski, w samotność.

„Głód" był oparty na autentycznych wydarzeniach. Na początku lat 80. dziesięciu skazanych na wieloletnie więzienie bojowników IRA zdecydowało się na strajk głodowy. Protestowali przeciwko pozbawieniu ich przez brytyjski rząd statusu więźniów politycznych. McQueen pokazał ostatnie tygodnie życia Bobby'ego Sandsa.

– Miałem 11 lat, kiedy moi rodzice codziennie oglądali w telewizji relacje z jego głodówki – wspomina. – Dziś z tamtych wydarzeń zostało na taśmie jedynie 90 sekund, a ludzie mają słabą pamięć.

Wszystkie materiały filmowe z więzienia zostały zniszczone na polecenie Margaret Thatcher. Te, które ocalały, zrobiła telewizja z Ulsteru. Są na nich dwaj więźniowie, wykrzykujący swoje żądania, przywiązani do brudnych łóżek w celi pełnej ekskrementów. Te zdjęcia w 1983 r. sprowokowały artystę Richarda Hamiltona do namalowania obrazu „Obywatel". 25 lat po nim do bloku H w więzieniu Maze w Irlandii Płn. powrócił McQueen. – Poznałem tam piekło. I historia powtarza się. W Abu Ghraib, Guantanámo, Iraku. Dlatego zrobiłem ten film – wspomina.

W jednej ze scen strażnicy biją pałkami nagich więźniów. McQueen opowiada, że w czasie kręcenia tych ujęć spojrzał w monitor i zobaczył horror. – To nie był film – wspomina. – Chryste! To się działo naprawdę! Zacząłem krzyczeć: „Stop! Stop natychmiast!". Nagle zdałem sobie sprawę, że zamieniłem tych ludzi przed kamerą w bestie. Że wzbudziłem w nich autentyczną agresję i kontrolowałem ją dla swoich reżyserskich potrzeb. Po skończeniu zdjęć uciekłem z planu. Puściły mi nerwy.

W drugiej części filmu statyczna kamera w długim ujęciu rejestruje rozmowę Sandsa z księdzem z Belfastu. Dwaj mężczyźni nie dywagują na tematy polityczne. Zastanawiają się nad celowością strajku głodowego.

Trzecia część to 66 dni umierania Sandsa. Znów pokazane z najdrobniejszymi detalami, bo McQueen nie oszczędza widzowi niczego. Wielką kreację tworzy w „Głodzie" aktor Michael Fassbender, który przed zdjęciami przeszedł drakońską dietę, zamieniając się w człowieka widmo.

Sands był terrorystą, ale McQueen unikał polityki i ideologii. Mówił o prawie człowieka do godności. O tym, że w praworządnym państwie nie może obowiązywać zasada „oko za oko".

O wstydzie i strachu

Po europejskim sukcesie reżyser „Głodu" został zaproszony do Hollywood. – Zobaczyłem wielkie litery na wzgórzu i ciarki przeszły mi po plecach – opowiada. – Ale szybko zrozumiałem, że to miejsce, gdzie ludzie pracują jak wszędzie. Spotkałem gwiazdy, które uważałem za boginie, a okazało się, że one mocno stąpają po ziemi, bywają zmęczone, a w czasie obiadu, jak zwykli śmiertelnicy, wychodzą do toalety.

Wielkie wytwórnie filmowe lubią podkupować zdolnych reżyserów europejskich. Ale Steve McQueen nie dał się wynająć do żadnej superprodukcji. – Nie mógłbym robić typowych amerykańskich filmów – tłumaczy. – Nie widzę siebie w roli twórcy kolejnej części „Supermana". Nienawidzę happy endów. „Wstyd" to nie jest film hollywoodzki. On nie ma w sobie hollywoodzkiej dosłowności, tylko to, co w sztuce cenię najbardziej: prawda kryje się w nim głęboko, okazuje się niełatwa i przewrotna.

„Wstyd" jest filmem o pokoleniu współczesnych trzydziestokilkulatków. – Zaczęło się od spotkania ze scenarzystką Abi Morgan – wspomina. – Mieliśmy wypić kawę, pogadać. Spędziliśmy razem kilka godzin. Rozmawialiśmy o Internecie, pornografii, uzależnieniu od seksu. To nas zafrapowało. Próbowaliśmy udokumentować ten temat w Londynie, ale nikt nie chciał z nami rozmawiać. Może ludzie brali nas za dziennikarzy, którzy opiszą ich przypadki w prasie albo pokażą w telewizji. Pojechaliśmy więc do Nowego Jorku i tam spotkaliśmy się z ekspertami od uzależnień. Oni przedstawili nam ludzi, którzy mieli obsesję na punkcie seksu. Wtedy pomyślałem: „Dlaczego nie zrobić tego filmu w Ameryce?". Łaziłem po Manhattanie i przyglądałem się singlom. Obserwowałem młodych ludzi, którzy jeżdżą rano do roboty, śniadanie wrzucają w siebie w pobliskiej knajpie, w dzień wpadają do fast foodów, w weekendy uprawiają clubbing. To zabawne, ale uprzytomniłem sobie, że nowojorczycy często żyją i pracują w tych wielkich, szklanych wieżowcach. W chmurach. Dla mnie, Europejczyka, ta konstatacja była szokiem.

W takim otoczeniu żyje bohater filmu Brandon Sullivan: człowiek sukcesu, facet jak z reklamy. W miarę zamożny, z dobrą pracą i przyzwoitym mieszkaniem. Nie ma narzeczonej, wystarczają mu jednonocne kochanki i call girls na telefon. Seks jest w jego życiu obdarty z jakiegokolwiek uczucia.

– Brandon to produkt zachodniego społeczeństwa – przekonuje Steve McQueen. – Mówi się, że Amerykanie chorują na otyłość. Lekarze przytaczają jakieś zatrważające liczby. A jednocześnie każdy program w telewizji przerywany jest reklamami chipsów, nowych promocji McDonald's. Z seksem jest podobnie. Z każdego billboardu atakuje cię półnaga dziewczyna, a w klubach piwo podają roznegliżowane hostessy.

Ale we „Wstydzie" seks nie jest wartością samą w sobie. To sposób na pustkę. Bo Brandon jest emocjonalnym kikutem. Zachodnia ideologia wpoiła mu kult wolności, więc panicznie boi się wszystkiego, co mogłoby mu ją odebrać. Odcina się od przeszłości, nie chce wziąć odpowiedzialności za innego człowieka.

We „Wstydzie", podobnie jak przedtem w „Głodzie", główną rolę gra Michael Fassbender. Dzisiaj to jedno z najgorętszych nazwisk przemysłu filmowego. Aktor, który w ostatnich trzech latach zagrał w 15 filmach, m.in. w „Bękartach wojny", „Jane Eyre" czy nowym „Prometeuszu" Ridleya Scotta.

Gdy przyszedł na zdjęcia próbne do „Głodu", był jeszcze nikomu nieznanym, bezrobotnym aktorem o niemiecko- -irlandzkich korzeniach. – Kiedy wszedł do pokoju, miał buntowniczą minę, a ja pierwszy raz reżyserowałem film i jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jakim stresem są dla aktora przesłuchania – opowiada McQueen. – Jeszcze nie wiedziałem, jak musi się uzbroić wewnętrznie, by stale znosić odrzucenie. Ale wtedy wydał mi się nadętym olewaczem. Na szczęście wrócił jeszcze na dwie inne próby i już byłem pewien, że mam Sandsa. Powiedziałem mu: „Masz rolę", wsiedliśmy na jego motocykl i pojechaliśmy na drinka. Dziś nie wyobrażam sobie nikogo innego jako Brandona.

Niestety Amerykanie dostrzegli we „Wstydzie" głównie sceny seksu i dali mu kategorię dystrybucyjną NC-17, co oznacza, że nie wolno wpuszczać na jego seanse młodzieży poniżej 17. roku życia. – Jak mi to powiedzieli po raz pierwszy, nie wiedziałem, o co chodzi – denerwuje się McQueen. – NC-17 kojarzyło mi się z nazwą jakiejś grupy rockowej. 40 lat temu na ekranach było „Ostatnie tango w Paryżu", a dzisiaj chcemy cenzurować filmy z powodów obyczajowych? Taka cenzura może zabić kino, zwłaszcza artystyczne.

Kij włożony w mrowisko

A Steve McQueen jest artystą. Zadaje trudne pytania. Rozlicza się z teraźniejszością i przeszłością. Pokazuje meandry moralności, prawa, historii oraz ludzkiej duszy. Teraz przygotowuje film „Twelve Years a Slave" („Niewolnik przez dwanaście lat"). Jego bohaterem jest mężczyzna, który w połowie XIX w. zostaje porwany w Nowym Jorku i sprzedany jako niewolnik do pracy na głębokim południu Stanów Zjednoczonych. – To dopiero będzie kij włożony w mrowisko – śmieje się reżyser.

W rolach głównych wystąpią: czarnoskóry Brytyjczyk Chiwetel Ejiofor, oczywiście Michael Fassbender i... Brad Pitt, który zrywa ostatnio z wizerunkiem wiecznego chłopca, szukając ambitnych ról. Nie ma wątpliwości: „Twelve Years a Slave" nie będzie kolejnym kostiumowym dramatem. To będzie głośny współczesny krzyk o zniewoleniu, rasowych uprzedzeniach, istocie człowieczeństwa.

– Sztuka nie może niczego naprawić – mówi Steve McQueen. – Ja tylko obserwuję świat i portretuję go. Ale widzowie mogą zacząć dyskusję.

Tekst z miesięcznika Sukces

, marzec 2012

Tekst z miesięcznika Sukces

Steve McQueen jest 45-letnim, czarnoskórym, potężnie zbudowanym Brytyjczykiem. Artystą wizualnym, którego prace trafiły do najbardziej znanych galerii świata, laureatem prestiżowej Nagrody Turnera przyznawanej przez Tate Gallery, komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego przyznanym mu przez królową za osiągnięcia w sztuce. I piekielnie ciekawym reżyserem.

Pozostało 97% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu