Steve McQueen jest 45-letnim, czarnoskórym, potężnie zbudowanym Brytyjczykiem. Artystą wizualnym, którego prace trafiły do najbardziej znanych galerii świata, laureatem prestiżowej Nagrody Turnera przyznawanej przez Tate Gallery, komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego przyznanym mu przez królową za osiągnięcia w sztuce. I piekielnie ciekawym reżyserem.
Zrobił do tej pory zaledwie dwa filmy fabularne, ale oba stały się wydarzeniami. Może dlatego, że McQueen nie ucieka w bezpieczne tematy. Drażni i bulwersuje. Debiutancki „Głód" w 2008 r. przyniósł mu canneńską Złotą Kamerę, tytuł Europejskiego Odkrycia Roku i laury na kilkunastu festiwalach – od Sydney, poprzez wrocławskie Nowe Horyzonty, aż po Tallin.
„Wstyd" z Wenecji wyjechał z prestiżową nagrodą krytyków Fipresci. Wydawało się, że jest w tym roku murowanym kandydatem do Oscarowych nominacji. Nie dostał ani jednej. Okazał się zbyt kontrowersyjny i niewygodny. – Chcę szokować, tak rozumiem rolę kina – mówi „Sukcesowi" McQueen. – Szkoda czasu i pieniędzy na robienie mdłych głupot. „Głód" to moja młodość, czas utraty niewinności, gdy zorientowałem się, do czego zdolny jest mój kraj. „Wstyd" był reakcją na wchodzenie w wiek męski, w samotność.
McQueen urodził się w Londynie, dorastał w Ealing, w zachodniej części miasta. W dzielnicy, w której 50 proc. mieszkańców to emigranci z Azji i Afryki. Jego rodzina też wywodziła się z Karaibów. Ojciec pracował w londyńskim transporcie, matka była pielęgniarką.